To określenie można przypisać wielu rzeczom, ludziom i zjawiskom. Zrobiło ono fantastyczną karierę i jest wszechobecne. Mimo że zawsze budziło negatywne odczucia, ma się wrażenie, jakbyśmy dziś wstydzili się go trochę mniej.
Określenia: „śmieciowy”, „badziewie”, „bubel” lub – wzięte z języka angielskiego – „trash” i „junk” można dziś przykleić do wielu rzeczy. Codziennie ocieramy się o różne formy śmieciowej: kultury, rozrywki, urody, zachowań, wyznań, działalności gospodarczej. Pojęcie „trash” można odnieść do celebrytów, polityków, programów politycznych, postaci życia publicznego lub nawet całych krajów. Wszystko to łączą podobnie brzmiące definicje: „rzecz bez specjalnych wartości”, „człowiek pozbawiony godności i zasad moralnych”, „żenujące zachowanie” itp. Śmieciowość jest jakby prostym zaprzeczeniem tego, co jest logiczne, sensowne, dobre, autentyczne i wartościowe. Jeśli ktoś chce bardziej obrazowego wyjaśnienia, o jakim zjawisku mówię, proponuję kilka opcji: spędzenie chwili na Instagramie albo Tik-toku, jednego wieczoru przed telewizorem w towarzystwie takiego kanału, jak TLC, rzucenie okiem na kuriozalny handel „meme” akcjami lub kryptowalutami na NYSE, wgłębienie się w sens tak zwanych „wiadomości z ostatniej chwili” z CNN.
Dziwne, smutne i budzące śmiech
Sytuacja jest poważna, ale nie beznadziejna. O tym, że można wydźwignąć się ze śmieciowości, mówi historia jednego z najczęściej dziś odwiedzanych miejsc na świecie, historia celu i marzeń milionów ludzi na całym świecie – pustynnego Las Vegas. Wiem, że część z Was oburzy się na to stwierdzenie, ale pozwólcie mi wyjaśnić.
Początki Las Vegas nie były łatwe. Było to autentyczne śmietnisko dziwnych pomysłów i żenujących zachowań. Wystarczy tylko przymknąć oczy i przywołać obrazy i opinie, które w dalszym ciągu kojarzą się z tym miastem. Nie są one ani jasne, ani pochlebne. Większość producentów i reżyserów, którzy chcieli dodać swoim filmowym postaciom trochę negatywnego, tandetnego charakteru – niemal obowiązkowo – wysyłała je do Las Vegas. Właśnie tam mieli otrzeć się o kicz, wulgarność i umysłowe dno. W prawie wszystkich amerykańskich telenowelach występują epizody z wyprawą do tego wstydliwego miejsca. Rekordy popularności biją produkcje kinowe, w których Vegas gra niejako główną rolę. Takie filmy stanowiły jedną wielką reklamę Las Vegas, a głównymi ich bohaterami były seks, alkohol, rozwiązłość i hazard. Czy jest to fałszywy obraz miasta? Z całą pewnością nie, ale też nie do końca.
Marzenie o staniu się kimś innym
Sensem pobytu w Las Vegas było marzenie o staniu się kimś innym. Będąc już tam na miejscu, niemal automatycznie masz się za kogoś innego. Za kogoś odrobinę lepszego, kto zasługuje na nieco więcej. Jesteś przecież traktowany jak ktoś ważniejszy, a więc lepiej niż w realnym życiu. O ile grasz, bawisz się i jesteś w stanie zapłacić za swoje nowe, królewskie wcielenie, Las Vegas okaże się najczystszą formą American Dream. Owym Amerykańskim Marzeniem jest szybko się wzbogacić i dobrze zabawić. Jeśli nawet pewnego wieczoru sromotnie przegrasz, to masz nadzieję, że jutro przyjdzie lepszy dzień i odegrasz się z nawiązką.
Socjolog Henry Lesieur stwierdził, że jeśli hazardziści są od czegoś uzależnieni, to od swoistego podniecenia i rozkoszy uczestniczenia w czymś emocjonującym. Operatorzy kasyn są mniej skomplikowani w swojej diagnozie tego, co się dzieje w głowie i sercu gracza, który decyduje się zagrać o większą stawkę:
„Przynosisz do nas trochę pieniędzy, my z naszej strony dajemy ci (wygrać) trochę pieniędzy, później ty oddajesz (przegrywasz) wygrane u nas pieniądze, a następnie przegrywasz własne pieniądze i może coś więcej (pieniądze od nas pożyczone).”

Hazard towarzyszył człowiekowi od zawsze. Żeby nie cofać się do zbyt odległych epok, wystarczy przypomnieć, że wojnę o niepodległość kolonii angielskich w Ameryce Północnej finansowała wielka loteria zorganizowana przez Kongres Kontynentalny w 1777 roku. Protestantyzm, który przez wiele pokoleń był religią większości amerykańskich obywateli, wojował z hazardem, uważając go za przestępstwo tak wobec wiary, jak i zdrowego morale społeczeństwa. Miał on odciągać ludzi od pracy i być źródłem wielu przestępstw.
Od czasu do czasu próbowano dać hazardowi alibi usprawiedliwiające jego egzystencję. Narodził się mit hazardu jako specyficznej formy kapitalizmu. Tłumaczono, że mając odrobinę kapitału, podejmujesz osobiste ryzyko i stawiasz na jego powiększenie. Podobnie jak na giełdzie masz pewną szansę dojścia do większych pieniędzy bez konieczności mozolnej pracy. Hazard miał być szansą szybkiego awansu.
Viva emeryci!
Jednak to nie wielcy bogacze i oszuści stanowią dziś fundament hazardu. Są nim miliony zwykłych obywateli przybywających do Las Vegas na kilkudniowe wakacje. Oni nie postrzegają siebie jako hazardzistów. Widzą siebie raczej jako ludzi na wakacjach, a mimo to, kiedy już tu są, stwierdzają – „Halo, wrzućmy trochę pieniędzy do automatu”.
Emeryci to znacząca grupa klientów. Nie są oni graczami tak poważanymi, jak „wieloryby” obstawiające setki tysięcy dolarów, ale w końcowym rozrachunku okazują się o wiele bardziej rentowni. Ta grupa, około 30% wszystkich grających, wydaje niewiele na hazard w trakcie jednej podróży do Vegas. Emeryci stali się jednak tak atrakcyjni dla kasyn, ponieważ przyjeżdżają bardzo często i w końcowym rozrachunku przynoszą 80% dochodu koncernu. Przez system kuponów rabatowych i kart do automatów, przypominających zwykle karty płatnicze, zbiera się wszelkiego typu informacje, które pomagają przyciągnąć właśnie tę grupę ludzi do kasyn. System kart lojalnościowych z kolei daje masę rabatów i zachęt. Starsi Amerykanie kochają za to Vegas i trudno im się dziwić. Komu nie zaimponowałoby, że w momencie włożenia karty „diamentowego posiadacza” do dziesięciodolarowego automatu ten ożywa, wita cię po imieniu, pyta o zdrowie i namawia do twojej ulubionej gry.
Nienawidzę Disneylandu, bo przygotowuje nasze dzieci na Las Vegas.
Tom Waits (ur. 1949) – amerykański wokalista
Bez konieczności ponoszenia konsekwencji
Miasto na pustyni Mojave zawsze było miejscem narodzin zjawisk, które budziły obrzydzenie i dezaprobatę. Tą krytyką nigdy specjalnie się nie przejmowano, gdyż – jak to kiedyś powiedział Liberace, ekscentryczny pianista i showman, niekwestionowany król złego smaku, symbol kiczu i braku umiaru – „za dużo dobrego? to fantastyczne!”.
Dla większości Amerykanów, a przede wszystkim dla krytycznych Europejczyków, klasowość była ostatnią rzeczą, jaka przychodziła na myśl, jeśli chodzi o Las Vegas. Do Las Vegas jechało się w skrajnej potrzebie niepohamowanej rozrywki, zrobienia czegoś niekonwencjonalnego, zamanifestowania odmiennego zdania dotyczącego smaku i odrzucenia tego, co uważano za wysoką jakość.
Miasto stało się legendarnym miejscem, gdzie każdy przez moment może się zmienić się w „bad boy” lub „bad girl”, bez konieczności ponoszenia konsekwencji. Powiedzenie – „to, co zdarzyło się w Vegas, zostaje w Vegas” – brzmi jak alibi dla rzeczy niesmacznych i niekonwencjonalnych.
Zarówno ludzie bardzo bogaci, jak i całkiem normalni turyści spędzają całe weekendy w hotelach, których centralnymi punktami są liczne kluby rozrywkowe. W prywatnych lożach klubowych 24 godziny na dobę i siedem dni w tygodniu serwuje się niezliczone, ale za to wyraźnie zawyżone w cenie drinki, oferuje prywatne występy taneczne i rozrywkę wymyślną, ale niekoniecznie najwyższej jakości. Po ciężkiej nocy ma się gwarancję, że następnego poranka będzie można walczyć z kacem, polegując na brzegach fantastycznych basenów kąpielowych, gdzie hostessami są zarówno zawodowe tancerki, jak i chętne do bezpłatnej ekspozycji ciała turystki. Ekscesy, tak nocne, jak i w blasku dnia, dają przybyłym gościom poczucie bycia gwiazdami.
Czar „Eurotrash”
Ludzie, którzy uznają imprezowanie za jedyne godne uwagi zajęcie, przyjeżdżają do Vegas nie tylko z sąsiedniej Kalifornii. Każdego dnia z wielkich transatlantyckich odrzutowców wysypują się tłumy amatorów rozrywki przybyłe z bardziej oddalonych miejsc: Wielkiej Brytanii, Niemiec, Włoch, Rosji, Chin i Korei. Zarówno miejscowi, jak i zamorscy przybysze stworzyli jedyną w swoim rodzaju kategorię gości. Mimo fantastycznych, luksusowych hoteli będących scenerią ich zabaw czy tysięcy dolarów płynących z ich kart płatniczych określa się ich „Eurotrash”. Bez względu na to, skąd przyjechałeś, jesteś postrzegany jako ktoś, kto żyje w urojonej rzeczywistości przesadnego dostatku, nadmiaru, rzekomego światowego blasku i ostatniego krzyku mody.
„Eurotrash” wysyłają w kierunku otaczającego ich świata wyraźne sygnały, za kogo chcą być uważani, tworzą własne znaki, symbole i rytuały. Nadmierna opalenizna i przesadny makijaż u kobiet uzupełniane są przez obowiązkowo nieogolone twarze i natłuszczone włosy mężczyzn – młodzieńców lub panów w zaawansowanym wieku udających, że są wciąż młodymi mustangami. Tak kobiety, jak i mężczyźni mają skłonność do chwalenia się swoim ciałem – anoreksją lub napompowanymi mięśniami, rezultatami operacji plastycznych i krzykliwą biżuterią. Po powitaniu – tradycyjnym ciao i po wymianie ”air kiss” – do zwyczajów „Eurotrash” należy wymiana relacji z ostatnich egzotycznych podróży do najbardziej snobistycznych miejsc na kuli ziemskiej, w których koniecznie trzeba bywać, aby zostać uznanym za celebrytę lub przynajmniej kogoś, kto celebrytów zna z bliska.
Nagie piersi sprzedadzą wszystko
Każdego dnia w mieście, które reklamuje się jako cudowny cel podróży dla całych rodzin, tysiące kobiet rozbiera się w nocnych klubach i barach. Rozwiązłość, seks, prostytucja zawsze były częścią tych „specjalnych usług” w miejscach oddalonych od snobistycznych metropolii oraz pruderyjnych i restryktywnych moralnie amerykańskich miasteczek Wschodu lub Południa. Seks zawsze był tu w najwyższej cenie.
Dziki Zachód i usługi erotyczne łączyła naturalna więź, bez względu na to, czy to była zwykła prostytucja pierwszych lat XX wieku, uciechy w saloonach za przysłowiowe dziesięć centów, pełny striptiz lat 70., czy dzisiejsze usługi agencji towarzyskich. Kobieta zawsze stanowiła największy obiekt pożądania. Za jej towarzystwo mężczyźni płacili prawie każdą cenę. Domy publiczne były dozwolone niemal od zawsze, czyli – przekładając na amerykańską miarę – od ponad dwóch wieków.
Pierwsze zaostrzenia i zakazy pojawiły się dopiero w 1937 r. Wtedy zaczęto wymagać od kobiet zatrudnionych w przybytkach rozkoszy cotygodniowych kontroli zdrowotnych. W czasie II wojny światowej rozkaz prezydenta Roosevelta zakończył działalność takich przybytków i spowodował ich zamknięcie w pobliżu amerykańskich baz wojskowych, także w okolicach Las Vegas. Mimo zniesienia tego zakazu w 1948 roku dzielnice „czerwonych latarni” oficjalnie nigdy już do Las Vegas nie wróciły i zostały skazane na marginalną egzystencję na terenach mało zaludnionych, leżących z dala od większych miast. Nie wróciły dzielnice rozpusty, co nie oznacza, że seks za pieniądze przeszedł do historii.
Ostatnia deska ratunku
Kiedy w połowie lat 50. otwierano jeden z największych kompleksów wypoczynkowych – Dunes – nie przewidziano, że nadciągający kryzys ekonomiczny doprowadzi ten projekt na krawędź ruiny finansowej. Nie pomogły reklamy prasowe ani filmowe Franka Sinatry, który – nawiązując do nazwy hotelu – pozował jako sułtan z własnym haremem pięknych tancerek rewiowych. Nie pomogły kontakty, tak ze światem przestępczym, jak i legalnymi inwestorami, którzy byli gotowi wpompować w kasyno nowy kapitał, aby zagwarantować, że biznes nie upadnie. Nic nie pomagało i Dunes żyło na ich finansowej kroplówce. Interes nie był w stanie utrzymać się na powierzchni, więc po paru mniejszych kryzysach i tymczasowych zamknięciach był w drodze na dno. I zatonąłby zupełnie, gdyby nie sięgnięto po ostatnia deskę ratunku: seks.
W styczniu 1957 roku Dunes zaprezentowało swój nowy show zatytułowany „Minsky’s Follies”, w którym największą atrakcją były nagie piersi tancerek. Pierwsza w Vegas rewia topless w jednym z głównych hoteli miasta okazała się fantastycznym sukcesem. Po paru godzinach od premiery przy kasie zaczęły ustawiać się kolejki. W ciągu tygodnia 16 tysięcy widzów zapragnęło odwiedzić kasyno, no i oczywiście – tylko tak przy okazji – zahaczyć o przedstawienie, o którym zaczął mówić cały kraj. Zamiast planowanych czterech tygodni nagie piersi przyciągały tłumy widzów przez ponad cztery lata. Po czterech latach szefowie Dunes nie tylko nie porzucili nagiego eksperymentu, lecz przeciwnie, wznieśli go na nowe wyżyny. Wybudowano imponującą salę koncertową i sprowadzono z Paryża to, co było najlepsze w tej wąskiej, lecz niezwykle popularnej kategorii rozrywki. Impresario Henri Varna zgodził się, za godziwe wynagrodzenie, przenieść swoją niemal zupełnie nagą rewię ze stolicy Francji na pustynię Mojave. Rewia „Casino de Paris” stała się jeszcze większym sukcesem niż „Minsky’s Follies”.
Jak stymulować… rozwój ekonomii?
W ślad za Dunes szły inne kasyna w mieście, choćby ich możliwości finansowe nie pozwalały na sprowadzanie pięknych tancerek z Europy. Nawet takie małe kasyno, jak Castaways, które w połowie lat 60. kusiło klientów tematyką i kuchnią wysp Pacyfiku, bez specjalnych oporów pozwalało prawie nagim dziewczynom pływać w wielkim, oszklonym akwarium ulokowanym tuż za recepcją. Nic dziwnego, że rozbierane seanse pływackie, prezentowane regularnie trzy razy dziennie, gromadziły tłumy klientów pragnących zameldować się w hotelu akurat podczas ich trwania.
Prostytucja jest dozwolona w Nevadzie (jedyny taki stan USA), ale tylko w ośmiu z siedemnastu hrabstw, z ludnością mniejszą niż 700 tysięcy. Bob Fisher, reprezentujący jeden z najbliżej Las Vegas położonych przybytków uciechy, nie widzi nic niemoralnego w tego typu działalności. Jak każda inna działalność gospodarcza ma ona stymulować… rozwój ekonomii i powinna być traktowana jako ważna część światowej stolicy rozrywki, za jaką uważa się Las Vegas. Dumnie podkreślał to w wywiadzie dla „Newsweeka” w 2008 roku:
„Pierwszych 100 klientów, którzy pokażą firmowe kupony rabatowe, otrzyma podwójny serwis w cenie jednego. Jeśli przyjdziesz do nas z czekiem na 600 dolarów, my damy ci usługę w formie pakietu wartego 1200 dolarów, tak zwanego »George Bush party«, w skład którego wchodzą 3 dziewczyny i butelka szampana.”
Linia lotnicza Love Cloud
Nawet jeśli prostytucja jest zabroniona w Las Vegas, nie oznacza to, że spontaniczny lub kupiony seks nad Las Vegas jest nielegalny. Jeden z przedsiębiorców postanowił zmienić nawet znany slogan miasta na bardziej emocjonujący: „to, co się zdarzyło nad Vegas, zostaje w Vegas”. Jego oferta skierowana była do ludzi, którzy chcieli zdobyć członkostwo w Mile High Club, co się wiąże z udowodnionym seksem w samolocie na wysokości co najmniej jednej mili. Linia lotnicza Love Cloud oferowała przelot samolotem, w którym można „robić wszystko, co ci wpadnie do głowy”. Żeby ośmielić miłośników przestworzy, w specjalnie przebudowanym samolocie typu Cessna znajdowały się tylko dwa pomieszczenia. W przedniej części siedział „profesjonalny i dyskretny pilot”, którego od drugiej części samolotu oddzielała doskonale wyciszona ścianka. W tylnej części samolotu nie było foteli, lecz jedno wielkie łóżko, w którym można robić dokładnie to, co obiecuje reklama, a za co ląduje się w areszcie portu lotniczego, jeśli zrobi się „to” w zwykłym samolocie pasażerskim. Taką legalną przygodę, niebiańskie doznania zachowywało się w pamięci na całe życie.
Strategiczne źródło energii
Czy alkohol jest problemem w Las Vegas? Oczywiście, że nie jest i to z bardzo prostej przyczyny. Jest on uważany niemal za dar boży, bez którego miasto nigdy by nie zaistniało, nie rozwinęło się i nie stało się tym, czym jest dziś. Alkohol jest tu strategicznym źródłem energii. Hazard i rozrywka nie czują się zbyt dobrze w świecie bez napojów blokujących ludzkie poczucie zdrowego rozsądku. Klasycznym studium tego, co robi booze, jest historia jednego z gości kasyna Downtown Grand, Marka Johnstona. Johnston wiosną 2014 roku oskarżył kasyno o to, iż został tak spity przez życzliwy personel, że nie pamiętał nic ze swojej wizyty w owej jaskini hazardu. A było co pamiętać, gdyż następnego dnia rano w ręku Johnstona znalazł się rachunek za sowicie zakrapiany wieczór. Cena? 500 000 dolarów. Przed powrotem do rodzinnej Kalifornii zrozpaczony amator hazardu zażądał unieważnienia długu, ponieważ w momencie, gdy przegrywał pół miliona dolarów, był nietrzeźwy. Jego żądanie mogłoby się wydawać szczytem naiwności, gdyby nie fakt, że miało ono pewien sens. Według prawa Nevady nietrzeźwi nie mogą grać w kasynach. Nie określono jednak szczegółowo, co uważa się za stan nietrzeźwości. Według kasyna ich klient był jak najbardziej trzeźwy, mimo że nie widział kart, którymi grał i nie pamiętał, że po wydaniu własnych pieniędzy wziął pożyczkę na dalszą grę.

Alkohol płynie przez miasto szerokim i głębokim strumieniem. Osiemdziesiątą rocznicę oficjalnego zakończenia prohibicji, która to rocznica przypadała na grudzień 2013 roku, świętowano w Vegas z prawdziwym oddaniem i namaszczeniem. Podkreślano, że w okresie obowiązywania tego szalonego zakazu Nevada była szczególnym miejscem w USA i że w praktyce nigdy nie wprowadzono go tu w życie. Jak kiedyś, tak i dziś alkohol jest niezbędny niczym świeże powietrze z agregatów klimatyzacji. Bez niego miasto wpada w stan apatii.
Każdego dnia miliony butelek alkoholu są troskliwie pakowane w brązowe papierowe torebki we wszystkich sklepach, które mogą go sprzedawać 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Warunki jego sprzedaży (prowadzonej w zasadzie przez każdą firmę, która uważa taki handel za intratny) są liberalne, a ilość alkoholu będącego w obrocie – imponująca.
„Gram muzykę klasyczną, ale wyrzuciłem z niej wszystkie nudne nuty”
Las Vegas jest znane nie tylko z liberalnego stosunku wobec hazardu, seksu i alkoholu. Miasto kojarzy się z niewybrednym smakiem, który w pozostałych częściach USA traktowany jest z politowaniem. To po części zasługa własnego stylu rozrywki, które miasto samo stworzyło.
W latach 50. wodewil, wymierający gatunek rozrywki o cechach zbliżonych do operetki, kabaretu i burleski, przeżywał swój renesans. Stał się on fundamentem tego, co dziś uważa się za „Las Vegas style”. Imponujące i wulgarne rozrywkowe rokoko opanowało większość scen Vegas. Na ich deskach prezentowano fundamentalistyczne oddanie się zasadzie, że nadmiar wszystkiego jest najlepszy. Najlepiej uosabiał to główny kapłan tego ruchu – Liberace i nieustępujący mu w przepychu król rocka – Elvis. Dzięki głośnym w całym kraju występom dokonywała się powolna, lecz systematyczna „lasvegazacja” amerykańskiej rozrywki.
Pierwszoplanowa postać tego zjawiska – Liberace – uważał siebie za „jednoosobowy Disneyland” i człowieka, który dał zwykłym ludziom poznać wielką muzykę Beethovena, Brahmsa czy Chopina. Jak to sam skwitował: „Gram muzykę klasyczną, ale wyrzuciłem z niej wszystkie nudne nuty”. Jego deklaracji muzycznej nie kupiło zbyt wielu krytyków i – jak to dosadnie stwierdził recenzent angielskiego Daily Mirror – był on „najbardziej sentymentalnym rzygiem wszechczasów”. Takimi ocenami Liberace nie przejmował się specjalnie, co najwyżej „płakał cały czas w drodze do banku”.
Z perspektywy czasu najbardziej imponuje to, że Liberace był prekursorem i prawdziwym mistrzem tworzenia własnego wizerunku. To właśnie on nauczył innych – zarówno sobie współczesnych, jak i przyszłe pokolenia (czytaj: Elvis, Lady Ga-ga, Elton John, Freddie Mercury, David Bowie, Little Richard, James Brown, Michael Jackson lub Boy George) – jak zwracać na siebie uwagę.
Za ten smak warto umrzeć
„Las Vegas-style” oddziałuje na inne instytucje i firmy, które niekoniecznie są związane z show-biznesem, przykładowo na zwykłe bary z hamburgerami. Zamiast standardowego McDonalda, Vegas zaprasza do barów, których sama nazwa budzi respekt. Do takich należy The Heart Attack Grill, gdzie można zamówić potrójny By-pass Hamburger, godny ideałów przyświecających temu lokalowi streszczonych w haśle: „za ten smak warto umrzeć”. O tym, że właściciele – całkiem poważnie – uważają, że w ich lokalu można zajeść się na śmierć, świadczy karetka pogotowia stojąca przed wejściem i kelnerki w strojach pielęgniarek, które traktują gości jak potencjalnych pacjentów. Klienci/pacjenci ważący więcej niż 158 kilogramów otrzymują bezpłatną receptę na obżarstwo. Dla szczupłych jest nadzieja, że oni też kiedyś dojdą do słusznej wagi, gdyż The Heart Attack Grill oferuje najbardziej kalorycznego hamburgera na świecie. Jedno zamówienie i 9982 kalorie są twoje.

Stolica szalonych pomysłów
Przez dziesiątki lat Vegas umacniało swoją pozycje jako miejsce, gdzie od czasu do czasu jedzie się na życiowe wagary i robi głupie rzeczy. Do takich wyskoków należą ekspresowe śluby. Do osób, które nie mogły wytrzymać presji uczuć i zmuszone były w ekspresowym trybie wypowiedzieć sławetne I do, można zaliczyć piosenkarkę Britney Spears, która poślubiła swojego kolegę ze szkoły, Jasona Alexandra. Britney potrzebowała jednak tylko 55 godzin na stwierdzenie, że – niestety – pomyliła się. Piękna Angelina Jolie po dwóch latach stwierdziła, że chyba trochę przesadziła, umierając wcześniej z bezgranicznej miłości do Billy’ego Thorntona, i odkryła gwałtownie wielką i nie do pogodzenia różnicę charakterów. Dzielna Angelina zwróciła się do władz Nevady o szybkie rozwiązanie małżeństwa i oddanie jej wolności, której potrzebowała jak czystej wody i powietrza. Podobne problemy miały inne gwiazdy, które wyskoczyły do Vegas i w wolnej chwili wzięły ślub: Bruce Willis i Demi Moore, Don Johnson i Melanie Griffith, Richard Gere i Cindy Crawford, Nicky Hilton i Todd Meister. Oczywiście nie wszystkie gwiazdy są całkowicie pozbawione poczucia rzeczywistości i rozeznania stanu własnych uczuć. Elvis Presley poślubił młodą Priscillę Beaulieu w maju 1967 roku w hotelu Aladin i wytrwał w swojej miłości do 1973 roku, co można uznać za miłość niemal dozgonną w przypadku człowieka, którego każdego dnia oblegały tysiące oszalałych młodych kobiet i mężczyzn, gotowych zrobić wszystko, aby znaleźć się blisko króla rocka.
Wszyscy wiedzą, że w Vegas robi się to szybko, łatwo i tanio – zarówno na wstępnym etapie wielkiej miłości, jak i w momencie, gdy zatroskane pary niespodziewanie nie znajdują już możliwości wspólnego życia i wzajemnego zrozumienia. Gdy oczekujemy na rozwód – oczywiście ekspresowy – Vegas ponownie przychodzi z bezcennym wsparciem. Nie trzeba od razu tonąć w rozpaczy. Zawsze można znaleźć przytulne miejsce w jednym z klubów nocnych w towarzystwie nowych, często młodszych znajomych, od których dzieli nas różnica wieku opisywana nie w latach, lecz pokoleniach.

Wolność podejmowania błędnych decyzji
Las Vegas od ponad 100 lat eksploatuje najbardziej fundamentalne potrzeby, słabości i namiętności człowieka. Nie poprzestaje jednak na poszukiwaniu nowych produktów, które byłyby urodzajnym gruntem dla wzrostu miasta w ciągu następnych dziesięcioleci. Jak zawsze uwagę nakierowano na to, co jest najbardziej elementarne i aktualne.
Co roku do Las Vegas zjeżdżają się ci, którzy są w stanie zapewnić aktualnym mieszkańcom naszej globalnej wioski to, czego najbardziej potrzebują i pożądają – elektroniczne gadżety. Te zabawki są dla człowieka obecnych czasów środkami uzależniającymi. Działają na podobnej zasadzie jak reszta ludzkich słabości: alkohol, seks, chciwość. Współczesna elektronika użytkowa stała się obiektem ludzkich marzeń. Posiadanie ostatnich modeli smartfonów, komputerów, tabletów, kamer, aparatów fotograficznych, konsoli i gier jest uważane za elementarną potrzebę przez większość ludzi. To, co najnowsze, najbardziej ekstrawaganckie w tej dziedzinie, po raz pierwszy objawia się światu właśnie tu. Targi elektroniki domowej CES (Consumer Electronics Show) potrzebują aż 300 000 metrów kwadratowych, czyli powierzchni 40 boisk piłkarskich, aby zaprezentować ostatnie nowości. Ta gigantyczna ekspozycja elektronicznych cudów ma ambicje pokazania przyszłych trendów, które są analizowane przez około 150 000 niezwykle zaangażowanych ludzi. Nie są to jednak zwykli zwiedzający, lecz reprezentanci branży elektronicznej z całego świata. Za ich pośrednictwem do naszych sklepów trafiają towary, które są dziś symbolem statusu, pierwszej potrzeby lub zwykłego, niepohamowanego instynktu posiadania kolejnych nowości.
Wielkie żarcie
Vegas okazało wielkie zainteresowanie również innemu nałogowi XXI wieku. Miasto zaczęło profilować się jako światowe centrum tego, co jest wstydliwym grzechem współczesnego społeczeństwa – fascynacji jedzeniem. Dziś nie wystarczy już imponować gościom tanimi, ale wystawnymi bufetami, które stały się dla niektórych prawdziwym magnesem i nierzadko jedynym powodem do odwiedzenia miasta. Vegas stawia na jedzenie przez wielkie „J”. Sprowadza najlepszych kucharzy z każdego zakątka świata. Hotele i kasyna prowadzą regularną wojnę, która ma udowodnić, że to właśnie ich kucharze są prawdziwymi gwiazdami światowej sztuki kulinarnej. Wzdłuż Stripu zlokalizowane są liczne restauracje posiadające komplety gwiazdek sławnego Michelina i zaliczane do najlepszych lokali na świecie, bez względu na rodzaj kuchni.
Zafascynowanie jedzeniem jest tak wielkie, że przestało być ono zwykłą częścią naszego normalnego życia. Jedzenie stało się częścią prestiżu osób i instytucji. Eksponowanie i spożywanie potraw stało się środkiem do nobilitacji towarzyskiej i pokazania, kim jesteśmy lub kim chcemy być. Dlatego też nikt nie może być zaskoczony, że właśnie w Las Vegas odbywają się mistrzostwa świata w gotowaniu (The World Food Championships – WFC). W corocznej imprezie bierze udział ponad setka kucharzy, którzy walczą o sławę, tytuł mistrza świata. Walczy się w takich dyscyplinach jak: BBQ, chilli, hamburger, sandwich, przepisy, desery, bekon, makarony i owoce morza. Zawodom towarzyszy nieodłączna armia niestrudzonych bloggerów, którzy z kolei walczą w mediach społecznościowych o miano najlepszego recenzenta. Kilka stacji telewizyjnych wszystko to transmituje. Przebieg zawodów stał się również tłem dla telewizyjnego reality show. Nowe pasje młodego globalnego społeczeństwa harmonijnie łączą się ze starymi grzechami znanymi już od setek lat.
Miasto amerykańskiej fantazji

Las Vegas Strip stał się dla całej Ameryki jednym wielkim, wyolbrzymionym Main Street, mityczną ulicą, która zginęła razem z niepohamowaną ekspansją wielkich centrów handlowych. Kiedyś ludzie przyjeżdżali na Main Street, aby się po niej przechadzać, spotkać innych, być świadkiem czegoś emocjonującego. Tę amerykańską fantazję o Main Street najlepiej wyczuwał Walt Disney, który z wielkim uporem badał ludzkie gusta i chciał wiedzieć, co się ludziom podoba. Ta wiedza była mu potrzebna po to, aby stworzyć amerykańską rzeczywistość, tyle że jeszcze piękniejszą. W jego rzeczywistości bohaterem jest mała, często zamknięta społeczność ze swoją Main Street. Na tej ulicy wszystko jest piękniejsze, milsze, bardziej przyjazne niż w zwykłym życiu. Niewiele zostało z tysięcy Main Streets w małomiasteczkowej Ameryce. Najczęściej główna ulica przeprowadziła się do Wal-Mart, Target lub innego wielkiego supermarketu.
Strip nie jest ulicą realnej Ameryki. To taka dawna Main Street, ulica amerykańskiej fantazji, miejsce spotkań i spełnienia marzeń. Przyjazd tu jest równoznaczny z beztroską zabawą lub próbą osiągnięcia życiowego sukcesu. Tym sukcesem może być wielka wygrana, ale również zwykły fakt znalezienia miejsca na ziemi, gdzie można zamieszkać czy otrzymać prostą pracę. Katalog małych wolności i dużych możliwości poukładania sobie życia w tym mieście jest bardzo podobny do tego, co wcześniej przyciągało ludzi do innego wielkiego miasta Ameryki – Detroit, które stało się potęgą i legendą dzięki ciężkiej, mozolnej pracy tysięcy robotników fabrycznych. Taką samą legendą stało się Las Vegas, które zamiast fabryk i brudnej produkcji przy taśmie oferowało równie uciążliwą pracę w barach, hotelach i klubach. I tu i tam spełniało się amerykańskie marzenie – dam sobie radę w życiu i nic nie jest w stanie powstrzymać mnie przed osiągnięciem sukcesu.
Miasto było i jest autentycznym, brutalnie szczerym miastem, które przez pokolenia kusiło ludzi prostym przesłaniem: Przyjedźcie tu! Wszystko tu jest prostsze. W Las Vegas nikt nie przykłada specjalnie wagi do tego, kim jesteś i skąd przybywasz. Nie aż tak ważny jest twój kolor skóry, poglądy, orientacja seksualna lub rejestr kryminalny. Tak długo jak masz pieniądze lub pracę, możesz robić prawie wszystko. Inny, równie prosty sygnał, choć z trochę głębszymi tonami, wysyłany jest do rządu federalnego: „My, mieszkańcy Nevady, jesteśmy ludźmi »pustych miejsc«. Potrafimy sami zatroszczyć się o siebie, nie potrzebujmy nikogo, kto nam pomaga, a zarazem kontroluje”.

Zostawcie nas w spokoju
Grover Norquist, jeden z ideologów amerykańskiej prawicy, tak obrazowo przedstawił ideologię „zostawcie nas w spokoju”. „Chciałbym skurczyć aparat państwowy do takich rozmiarów, żeby można było go wcisnąć do łazienki, a następnie utopić w wannie.”
Podobnie jak w jak Teksasie lub Alasce, ludzie obsesyjnie podkreślają, że to oni sami na tej pustyni decydują o swoich losach. Jest to rodzaj szlachetnego, starego, europejskiego libertynizmu, odwołującego się do szeroko rozumianej wolności jednostki i odrzucenia norm obyczajowych dyktowanych przez większość społeczną. Ten libertynizm, połączony z optymizmem, czyni z ludzi Nevady fascynujący element amerykańskiego Zachodu. Ich dewiza jest równie prosta, jak przed wiekami: jeśli nawet teraz jest ciężko i jesteśmy przegrani, zawsze istnieje szansa na odegranie się. A to nie jest motto zwykłego przegranego. To motto przegranego typowe dla Ameryki, która toleruje porażkę jednostki i zachęca do podjęcia nowej próby. Nie ma nic bardziej amerykańskiego niż odegranie się po przegranej, jak powrót na szczyt po upadku.
