Złote globusy zdrowia

Truizmem byłoby udowadnianie ważności tej rzeczy dla naszego życia. Już sama nazwa mówi, że bez niej nie jesteśmy w stanie egzystować. Zarówno żywność, jak i jej brak były przyczynami wojen i zniszczenia lub prosperity i radości życia. Mimo to, czasami ma się wrażenie, że hype wokół jedzenia i trunków jest w naszych czasach wyjątkowy. Zamiast kącika kulinarnego w gazetach lub poradnika w porannej telewizji mamy całe kolorowe magazyny i kanały telewizyjne doradzające, co powinniśmy przełknąć i czym popić. O szumie w Internecie i mediach społecznych nie trzeba nawet wspominać. Histeria wokół octu jabłkowego, avocado, kefiru – w zasadzie zwykłych produktów żywnościowych, które mają uczynić cię wiecznie zdrowym (a co najważniejsze szczupłym) – nie zna granic. Ale ten szum nie jest naszym wynalazkiem. To już się kiedyś zdarzyło, a głównym bohaterem ówczesnego szaleństwa była zwykła pomarańcza.

Meksykańska ziemia i amerykańska głowa

Tym, co wpisało Williama Wolfskilla na karty historii, był magiczny owoc, którego dawniej niewielu miało możliwość zasmakować – pomarańcze. Zostały one sprowadzone do Kalifornii przez misjonarzy w hiszpańskiej epoce kolonialnej. Uprawiane zarówno przez franciszkanów, jak i Indian nie znajdowały większego uznania z jednego, ale za to bardzo ważnego powodu: były niesmaczne, a dokładniej mówiąc: kwaśne i suche, z wielkimi pestkami i grubą skorupą. Żeby móc sprzedawać pomarańcze, trzeba było zrobić coś, aby ludzie je polubili. Najprostszym sposobem była zmiana ich smaku. Tego mógł dokonać tylko uzdolniony agronom, a takim właśnie był William Wolfskill, który skoncentrował się na hodowli hybryd, czyli krzyżowaniu lokalnych gatunków z pomarańczami mającymi bardziej szlachetne pochodzenie i lepszy smak. Jego zainteresowanie pomarańczami nie było przypadkowe. Pomarańcze były mniej wrażliwe na warunki pogodowe, rodzaj gleby i opady atmosferyczne niż winogrona. Najważniejsze zaś, że dało się je transportować na dłuższych dystansach, co było ważne w epoce, kiedy transport towarów z zachodu na wschód trwał miesiącami. W swoich sadach w dolinie rzeki Santa Ana Wolfskill wyhodował słodki i smaczny gatunek, który do celów czysto marketingowych nazwał Valencia, aby ludzie kojarzyli jego owoce z najwyższą jakością owoców pochodzących z tej hiszpańskiej prowincji.. Bagatelką niegodną wspominania było to, że szczepek pomarańczy, które posłużyły do wyhodowania nowego gatunku, nie przywieziono z Hiszpanii, lecz z Indii.

William Wolfskill odniósł sukces, ale nie dożył swojego największego triumfu jako agronom i sadownik. Tuż przed śmiercią przeprowadził jednak transakcję, która dała mu miejsce w historii. Wolfskill sprzedał patent na hybrydę swojej pomarańczy właścicielom Irvine Ranch, którzy szybko rozwinęli jej uprawę na wielką skalę. Plony nowego szczepu były tak dobre, że nowi właściciele postanowili zmodyfikować jego nazwę na Valencia California, aby podkreślić wyjątkowość walorów owocu i miejsca, gdzie go uprawiano. Pomarańcze błyskawicznie stały się pożądanym towarem i wielkim biznesem.

Z dzikiego Zachodu do cywilizowanego Wschodu

W 1877 roku, a więc 11 lat po śmierci Wolfskilla i cały miesiąc od momentu wyruszenia z Los Angeles, szczególny pociąg wjechał na stację w St. Louis, a więc tam, gdzie tradycyjnie kończył się Dziki Zachód i zaczynał cywilizowany Wschód. Do St. Louis dojechał pierwszy transport pomarańczy, jaki został wysłany koleją do tak oddalonych od Kalifornii konsumentów. Wprawdzie wcześniej dostarczano owoce górnikom kopiącym srebro w Nevadzie za 1 dolara za sztukę (!), ale wysłanie całego pociągu, i to tak daleko, było posunięciem nowatorskim. Transport do St. Louis dał początek masowej sprzedaży tych owoców. Pięć lat później z Kalifornii na Wschód wysyłano 500 wagonów, a w latach 20. XX wieku 50 tysięcy rocznie.

Plakat reklamowy z końca XIX wieku z pomarańczami
Plakat reklamowy z końca XIX wieku. ©Library of Congress

Rewolucyjna „woke” Elza

Innym pionierem ogrodnictwa była przedsiębiorcza dama o nazwisku Tibbets. Eliza Tibbets wsławiła się wyhodowaniem owoców z dwóch drzewek, które również zrewolucjonizowały hodowlę cytrusów w Kalifornii. Drzewka nieznanego wcześniej gatunku „Selecta” też pochodziły z Indii. Zostały one przewiezione do Portugalii, a następnie do kolonialnej Brazylii. Z Brazylii było już blisko do USA. Drzewka zostały podarowane amerykańskiemu Ministerstwu Rolnictwa, które później oddało je w ręce Elizy Tibbets. Ta ekscentryczna, jak na swoje czasy, kobieta (wielka zwolenniczka zniesienia niewolnictwa, feministka, zwolenniczka kolektywizmu, trzykrotna mężatka, dwukrotna rozwódka, matka zaadoptowanego czarnego chłopca) wcześniej zasypywała ministerstwo listami z pytaniem, jakie gatunki pomarańczy najbardziej nadają się do hodowli w Kalifornii. Odpowiedź ministerstwa przyszła w formie dwóch małych drzewek z gatunku „Selecta”.

Dbając o te dwa cherlawe drzewka jak o własne dzieci, regularnie podlewając je cenną wodą, którą wygospodarowała ze skromnych racji przeznaczonych na potrzeby kuchenne, Eliza utrzymała je przy życiu. W sezonie 1875-1876 drzewka po raz pierwszy zaowocowały. Systematycznie wzmacniające się rośliny stały się źródłem szczepek, które posłużyły do uszlachetnienia mniej wartościowych drzew. Eliza z czasem zaczęła sprzedawać szczepki drzew po dolarze za sztukę. W niektórych latach udawało jej się sprzedać szczepki w sumie za 20 tysięcy dolarów. To był fantastyczny pomysł, który zaowocował wielkim sukcesem komercyjnym. W ciągu paru lat ta pracowita kobieta stała się bogatą osobą. Sukces Elizy i szybkość rozprzestrzeniania się nowego gatunku był fenomenalny. Owoce były słodkie, smaczne i piękne. W ciągu paru lat zawładnęły Kalifornią i innymi subtropikalnymi regionami USA.

Drzewko pomarańczy
Trudne początki, ale sukces pomarańczy był fenomenalny. Owoce były słodkie, smaczne i piękne. W ciągu paru lat zawładnęły Kalifornią i innymi subtropikalnymi regionami USA. © Detroit Photographic Co., Library of Congress

Polityczna agronomia: operacja udała się – pacjent zmarł

Amerykanie tak pokochali pomarańcze, że nikt się nie zdziwił, gdy w roku 1930 sam prezydent USA, Theodore Roosevelt, pomagał w przeniesieniu jednego z dwóch oryginalnych drzewek Elizy w bardziej godne miejsce – przed główne wejście reprezentacyjnego hotelu Mission Inn w Riverside. To była niesłychana reklama pomarańczy w wykonaniu największego idola Ameryki tamtych czasów. Mniej imponujący był fakt, że to – już historyczne – drzewko nie przeżyło przeprowadzki i wkrótce uschło. Nieudane przeplantowanie drzewka było złą reklamą agronomicznych miejscowej elity politycznej. Żeby przesłonić tę małą katastrofę i dodać powagi państwowej, błyskawicznie rozrastającej się branży ogrodniczej, ten gatunek pomarańczy otrzymał nową, dumną nazwę „Washington Navel”. W ten sposób nikomu nie mógł umknąć fakt, że owoc został „wyhodowany” na ziemi amerykańskiej. Lepiej powiodła się pielęgnacja drugiego drzewka, które – nienarażone na kontakty z politykami – rosło w siłę. Do dnia dzisiejszego rośnie sobie spokojnie, troskliwie chronione tak przed politykami, jak i wandalami, na skrzyżowaniu ulic Magnolia i Arlington w Riverside.

Prezydent Theodore Roosevelt przesadza drzewko pomaraczy
Prezydent Theodore Roosevelt wraz z grupa polityków/amatorów - agronomów próbuje przesadzi pierwsze drzewko pomarańczy z gatunku Navel Orange. Riverside. Kalifornia maj 1903 r. © SMU Central University Libraries

Za sukcesem propagandowym „Washington Navel” podążył sukces komercyjny. W sezonie 1904-1905 z Kalifornii wyjechały 31 422 wagony wypełnione nowym kalifornijskim złotem – pomarańczami. Udoskonalany „Washington Navel” z czasem zrobił również wielką karierę międzynarodową. Gatunek rozpowszechnił się w Japonii, Australii i Afryce Południowej. Kalifornia odwdzięczyła się też Brazylii za podarowanie w drugiej połowie XIX wieku pierwszych drzewek. Kiedy w latach 30. XX wieku Brazylię nawiedziła katastrofalna epidemia, która zniszczyła większość sadów, rząd USA zrewanżował się za wcześniejszą przysługę i wysłał szczepki pochodzące z oryginalnego drzewka „Selecta” vel „Washington Navel”. W ten sposób uratowano ten wartościowy gatunek w Brazylii, czyli u największego obecnie producenta pomarańczy na świecie.

Hype na wielką skalę

Wielka popularność pomarańczy sama w sobie byłaby tylko fascynującą historią, gdyby nie fakt, że odegrała historyczną rolę w gospodarczych dziejach południowej Kalifornii. Dzięki sensacyjnym raportom lekarskim wskazującym na pomarańcze jako źródło cennej witaminy C popularność nowego owocu rosła nieprzerwanie. Izba Handlowa Los Angeles, branżowe zrzeszenie producentów owoców cytrusowych (California Fruit Growers Exchange, czyli późniejszy słynny Sunkist) i oczywiście linia kolejowa Southern Pacific rozpoczęły w 1907 roku pierwszą przemyślaną kampanię popularyzującą te owoce. Wskazywano na ich smak i wielką wartość dla zdrowia. Pierwszą taką akcję przeprowadzono w Des Moines, stolicy stanu Iowa, który tradycyjnie uważano za serce przemysłowego Środkowego Zachodu i dumnie określano mianem „American Heartland”. Pomysł pierwszej akcji reklamowej wyglądał z początku trochę dziwnie i był jakby na wyrost. Hodowcy pomarańczy byli bardzo sceptyczni, co do tego, czy rzeczywiście dzięki niemu ich obroty i zyski wzrosną. Ich ciężko zarobione pieniądze miały pójść na konkursy poetyckie w szkołach, produkcję niezliczonych kolorowych banerów reklamowych, zawijanie pojedynczych pomarańczy w cienką bibułkę z kolorowymi ilustracjami pokazującymi romantyczne życie na „hiszpańskich plantacjach” i na inne ekstrawagancje reklamowe. Cel był ambitny i mierzono wysoko. Chciano, aby każdy mieszkaniec Des Moines wiedział o przeprowadzanej kampanii i zjadł co najmniej jedną całą pomarańczę.

Tesoro Rancho Sunkist plakat reklamowy USA
© Orange County Archives

Podstawione przez Southern Pacific pociągi załadowane skrzyniami pełnymi pomarańczy i przyozdobione reklamowymi banerami zostały wysłane na przemysłowy Środkowy Zachód. Co pewien czas telegraficznie informowano, gdzie na trasie znajduje się wysłany z Los Angeles pociąg i kiedy można się go spodziewać w następnym mieście. Ten sensacyjny sposób reklamy bardzo spodobał się lokalnym gazetom, które żywo relacjonowały podróż „złotych globusów zdrowia z olśniewającej Kalifornii”. Wzdłuż dróg i tras kolejowych postawiono wielkie, kolorowe reklamy, a lokalne gazety zapełniono ogłoszeniami. Na potrzeby kampanii stworzono coś, co było w owych czasach dość rzadkie. Wykreowano dwie fikcyjne postacie: dziewczynkę – Miss California i chłopca – Iowa Boy. W niezliczonych reprodukcjach przedstawiano Miss California częstującą swojego przyjaciela złocistymi pomarańczami. Ona miała symbolizować słoneczną Kalifornię, on zaś śnieżną Iowę. Żeby nie było żadnych wątpliwości, ten sentymentalny obrazek uzupełniono sloganem: „Ty rzucasz we mnie śnieżkami, a ja rzucę ci pomarańczę”. Z czasem wielkie miasta i zapadłe wioski zostały zalane broszurami, książkami, magazynami ilustrowanymi, ogłoszeniami gazetowymi i wielkoformatowymi reklamami. Kalifornię prezentowano jako amerykański raj, gdzie rośnie cudowny eliksir dający zdrowie i szczęście.

Na Zachód, do raju

Oczywiście nie wolno było pomylić kalifornijskich pomarańczy z – rzekomo gorszym – gatunkiem pomarańczy pochodzącym z Florydy! Parę łyżek lub szklanka soku pomarańczowego miały dokonywać cudów. Szczególnie popularne były rozchwytywane przy każdej nadarzającej się okazji specjalne, eleganckie łyżeczki, które gwarantowały, że ani jedna kropla tego cennego dla zdrowia owocowego napoju nie zostanie zmarnowana. Kampania w Iowa odniosła sukces. O ile w całych Stanach Zjednoczonych konsumpcja wzrosła o 17,7%, to w Iowa aż o 50%. Tę udaną akcję powtórzono w innych regionach kraju, a nawet w samym imperialnym Londynie. Pomarańcze przestały być orientalnym, „hiszpańskim” owocem i stały się prawdziwie wielkim, amerykańskim biznesem.

Na początku XX wieku gaje cytrusowe przekształciły się z raju w miejsce ciężkiej, prawie industrialnej pracy, dające biedniejszym mieszkańcom miasta i masowo napływającym imigrantom możliwość przeżycia. © Grogan, Brian, Library of Congress

Z czasem cała Ameryka zapełniła się kolorowymi obrazami przedstawiającymi dziewczyny o wyraźnie hiszpańskich rysach twarzy – jedne na tle zielonych gajów pełnych barwnych owoców, inne na tle nigdy niezachodzącego słońca, które zatrzymało się nad doliną otoczoną zaśnieżonymi szczytami a jeszcze inne – przeglądające się w błękitnej tafli Pacyfiku. To fantastyczne miejsce miało konkretny adres: Los Angeles i okoliczne hrabstwa – Riverside, Orange, Ventura i San Bernardino. Dzięki pomarańczy Ameryka powiększyła się o wielki i – co najważniejsze – dostępny dla każdego raj, leżący już nie na dzikim, lecz na słonecznym Zachodzie. Słowo „Kalifornia” miało odesłać do lamusa dawne i niezbyt pozytywnie kojarzone określenie – „Dziki Zachód”.

Mimo że w mieście pojawiły się nowe gałęzie gospodarki, płody ziemi przez cały XIX i połowę XX wieku nadal miały decydujący wpływ na gospodarkę miasta. Aż do 1950 roku Los Angeles i jego okolice były największym w USA producentem owoców. Miasto otaczały ogromne gospodarstwa rolne i sady. Tak, jak chcieli XIX-wieczni marzyciele, –pachniało tu pomarańczą, truskawkami i brzoskwiniami. W okolicach Los Angeles rozciągało się 1 286 000 kilometrów kwadratowych ziemi uprawianej intensywnie dzięki taniej sile roboczej – ludziom, którzy przybywali tu nie tylko z innych części USA, lecz przede wszystkim z Meksyku, Japonii, Korei i Filipin. Dziś rolnictwo jest już mało znaczącym elementem gospodarki miasta. W 1990 roku uprawy zajmowały jedynie 73 kilometry kwadratowe, a ich przetrwanie związane było często z paradoksalnymi sytuacjami. Ziemia wolna, a więc zdatna pod uprawy, znajdowała się tam, gdzie zabraniano stawiać stałe budowle. Na przykład w 1993 roku zebrano 50 tysięcy ton cebuli, którą wyhodowano na podejściu do pasa startowego lotniska amerykańskich sił powietrznych. Głównymi właścicielami ziemskimi stały się firmy dystrybuujące energię elektryczną, a niektóre owoce, sadzonki i małe drzewa z powodzeniem rosły pod liniami wysokiego napięcia.

Spóźniliście się. Pociąg odjechał

Turyści przybywający do miasta już nie poczują cudownego zapachu gajów pomarańczy. Istnieją tutaj jeszcze ze dwie, trzy plantacje, ale są one utrzymywane raczej z powodów sentymentalnych niż ekonomicznych. Mieszkańcy miasta mogą tam za parę dolarów własnymi rękami nazbierać torbę pomarańczy. Jedyna większa plantacja znajduje się w zachodniej części miasta, gdzie z rosnących tam 509 drzew pomarańczowych można zrywać owoce za darmo. Bardzo dobrze mają się natomiast plantacje i gaje w Central Valley. W sezonie 2014-2015 wysłano w świat 81 milionów skrzynek pomarańczy, w większości legendarnego już gatunku „Washington Navel”. Kalifornijskie rolnictwo jest w dalszym ciągu potęgą na skalę światową. Tu uprawia się prawie wszystko, co wymaga dobrej gleby, słońca i wody. Kalifornia jest potentatem w produkcji: winogron, oliwek, śliwek, brzoskwiń, moreli, pomarańczy, cytryn, orzechów włoskich, truskawek, ryżu, słodkich ziemniaków, szparagów, sałaty, szpinaku, jabłek, gruszek, awokado, czereśni, melonów, arbuzów, cebuli i grochu. Do tego trzeba dodać: bawełnę, mięso wołowe i morze mleka. Powyższa lista jest tylko skrótowym podsumowaniem tego, co rodzi ta ziemia, którą bez obaw można nazwać rajskim ogrodem. Rolnictwo i sadownictwo jest zamkniętym rozdziałem w historii Los Angeles. Dziś tylko nazwy osiedli i dzielnic, takie jak Kwiat Brzoskwini lub Cytrynowa Dolina, mówią, że kiedyś był tu całkiem inny świat, pachnący rajskimi owocami.

Udostępnij

Maxwell Street w Chicago w latach 50

Chicago – Maxwell Street

W nieodległej przeszłości były to punkty na mapie zaznaczające miejsca, gdzie wydarzyły się rzeczy niecodzienne, gdzie narodziły się rewolucyjne pomysły zmieniające życie zwykłych ludzi na

Czytaj więcej »