Poważne rozruchy rozpoczęły się już pierwszej nocy (29 kwietnia 1992 roku) po ogłoszeniu wyroku na Soon Ja Du. Na ten moment Koreańczycy przygotowywali się już od pewnego czasu, uznając, że bez względu na to, jaki zapadnie wyrok, jego ogłoszenie będzie początkiem rozruchów. Kupowano broń w całym mieście, przenoszono towary ze sklepów w bezpieczniejsze miejsca, montowano dodatkowe drewniane ściany, które miały chronić sklepy przed rozbiciem witryn i wtargnięciem rabusiów. Tworzyły się małe grupy gotowe do desperackiej obrony swoich lokali. Koreańczycy zapewniali, że nie dadzą się zaskoczyć i będą walczyć.
Zgodnie z przewidywaniami przez cały tydzień koreańskie sklepy i fabryczki były atakowane, podpalane i rabowane, ale odpowiedzią na nie – zamiast walki – był lęk, paraliż i dezorientacja. Dopiero po kilku dniach Koreańczycy postanowili stawić opór. Na apel jednej z radiostacji wielu koreańskich imigrantów ruszyło do walki uzbrojonych w broń palną i inne narzędzia, na odsiecz oblężonym sklepom i zakładom usługowym. Ci, którzy z bronią przybyli do Koreatown, często byli zwolennikami nowo narodzonego aktywizmu politycznego nakazującego czynny opór wobec prób zastraszania mniejszości koreańskiej. Oczywiście nie wszyscy udali się do Koreatown, aby walczyć. Wielu odmówiło, gdyż uważali, że należy przestrzegać prawa i w ten sposób zademonstrować podstawową różnicę między Koreańczykami a Afroamerykanami.
Wojna rasowa na pełną skalę
Walka na ulicach była brutalna. W mediach prezentowano obraz wojny rasowej na pełną skalę. Jeden z właścicieli sklepów tłumaczył prasie, że to nie Koreańczycy pierwsi otworzyli ogień. Kiedy padły pierwsze strzały, w pobliżu jego sklepu stały cztery samochody policyjne, które w ciągu sekundy odjechały spod sklepu. Jak podkreślił przerażony sklepikarz, nigdy nie widział tak szybkiej ucieczki, jak ta, którą zaprezentowali policjanci. Wraz z właścicielami pobliskich sklepów oddał on kilkaset salw w powietrze, aby odstraszyć agresorów. „Straciliśmy wiarę w policję. Gdzie oni byli, kiedy potrzebowaliśmy pomocy?” – grzmiał rozżalony właściciel sklepu. Cała społeczność koreańska została doprowadzona do ruiny. Zniszczono ponad 2000 sklepów, zakładów usługowych i innych firm. Koreańczycy nie tylko stracili swój dobytek, ale również dobre imię. W powszechnej świadomości uznano ich za tych, którzy odnieśli osobisty sukces, ale dzięki egoizmowi i odmowie społecznej asymilacji. Wytykano nawet ich rzekomy rasizm.
Zamieszki na „eksport”
Oskarżona o pasywność policja tłumaczyła się brakiem możliwości skutecznego powstrzymania tysięcy uczestników rozruchów. Każda próba aresztowania mogła zakończyć się tragicznie dla obu stron. Policja ograniczyła się do ochrony życia strażaków, którzy gasili seryjnie powstające pożary. Próbowano też ograniczyć terytorium rozruchów. Zauważono, że mniejsze grupy rebeliantów chciały przenieść się w inne, spokojniejsze dzielnice miasta i „eksportować” zamieszki. Tak się stało między innymi w odległym Long Beach i Hollywood. W tych rejonach zatrzymywano ludzi na ulicach, bito i rabowano. Były przypadki ofiar śmiertelnych. Policyjna taktyka, która tak oburzała właścicieli okradanych i demolowanych sklepów, była prosta: czekano na interwencję 2000 żołnierzy Gwardii Narodowej, którzy w sposób bardziej wojskowy niż policyjny mieli spacyfikować rozruchy i „oczyścić” ulice z zabójców, złodziei i podpalaczy.

Złote momenty dla massmediów
Rozruchy stały się wiadomością numer jeden w amerykańskich mediach. Nie ma nic bardziej spektakularnego niż płonące miasto, nic tak dobrze nie sprzedaje się w mediach jak zdjęcia zdesperowanych ludzi. Wrogość i chęć zwykłego, ostentacyjnego rewanżu, dokonywanego poprzez niszczenie mienia, wzrastała za każdym razem, kiedy na horyzoncie pojawiały się media. Przypadkowi obywatele również rejestrowali momenty przemocy swoimi kamerami. Te drastyczne zdjęcia były wprost mieszanką wybuchową wykorzystywaną przez media. Bardzo często pokazywano na nich brutalnie interweniujących policjantów. Prawie zawsze eksponowano białych funkcjonariuszy. Za każdym razem, kiedy telewizja emitowała dramatyczne obrazy użycia siły przez policję i wojsko, atmosfera wrogości zagęszczała się. To nie ofiary, mieszkańcy ani władze były głównymi reżyserami spektakularnych rozruchów. O tym, co, jak i kiedy się mówiło, decydowały media, które nadawały rozruchom kształt, a nawet wpływały na rozwój wydarzeń.
To, co wydarzyło się w ciągu ostatniego dziesięciolecia XX wieku Los Angeles, było niezdrowym marzeniem każdej stacji radiowej i telewizyjnej. Miasto – symbol powodzenia życiowego, nad którym nigdy nie zachodzi słońce, gdzie nigdy nie pada deszcz i gdzie rodzą się filmowe marzenia – stało się miejscem dramatycznych wydarzeń śledzonych z zapartym tchem przez miliony Amerykanów. Wszystkie strony konfliktu wskazywały na stronniczość medialnych relacji.
Nikt nie miał wątpliwości, że policja, działając w mieście, gdzie przestępczość była prawdziwą plagą od kilku dekad, przygotowała się tak fizycznie, jak i psychicznie do prawdziwej wojny. Oddziały policji formowane były z równym profesjonalizmem, co elitarne jednostki wojskowe, i z podobną determinacją wprowadzane do akcji. Nieproporcjonalna do zadań siła policji była postrzegana przez mieszkańców jako realne niebezpieczeństwo, a w niektórych częściach miasta traktowana prawie na równi z brutalnością gangów ulicznych.

Wielki ogród zoologiczny
Przez całe lata 90. trwał cichy exodus białych mieszkańców Los Angeles do północnej Kalifornii, Nevady, Oregonu, Arizony, a nawet stanu Waszyngton. Wielu tłumaczyło swoją ucieczkę z miasta chęcią znalezienia miejsca, gdzie będą się czuli swojsko. Ekspansja mieszkańców pochodzenia latynoskiego posługujących się językiem hiszpańskim była tak gwałtowna, że Angloamerykanie czuli się wręcz zrażeni do życia w L.A. Nie potrafiąc dopasować się do dramatycznych zmian zachodzących w mieście, Angloamerykanie kierowali wzrok w stronę takich miast, jak Portland lub Seattle, gdzie w dalszym ciągu utrzymywali przewagę etniczną. Chcieli żyć w mieście, jakim Los Angeles było jeszcze 30-40 lat wcześniej.
Po rozruchach w 1992 roku tylko w ciągu jednego roku do północnego stanu Idaho wyprowadziło się 11 212 osób. W okolicach małego, czterdziestopięciotysięcznego miasta Coeur d’Alene osiedliło się ponad 500 byłych policjantów z LAPD (Los Angeles Police Department). Powody ich ucieczki z Los Angeles były proste. „Chciałem uciec od wszystkiego, co tam się dzieje”. „Tam bałem się, że będę obrabowany za każdym razem, kiedy wchodziłem do 7-Eleven”. „Nie chciałem, aby moje dzieci poszły do szkoły, gdzie był tylko hip-hop, »gangstas« i »bitches«”. „Nie chciałem, aby mój syn stał się częścią kultury gangów ulicznych”. Innymi słowy, uważano, że „Los Angeles to jeden wielki ogród zoologiczny”.

Ucieczka policjantów
Walki na ulicach, fale narkotyków, rasizm i bunt zarówno białej, jak i kolorowej części USA, o tym wszystkim nie można pisać w czasie przeszłym. To są realne, nadal istniejące problemy. Na ulicach trwają regularne walki między obywatelami a policją, która tym razem już nie jest całkiem biała. W minionych dekadach policja przyjęła w swoje szeregi ludzi ze wszystkich grup etnicznych. W niektórych miastach, szczególnie tam, gdzie afroamerykańscy politycy i gdzie liczna jest reprezentacja czarnoskórej społeczności, dowództwo w policji sprawują Afroamerykanie.
Prawie 700 tysięcy policjantów, którzy pilnują porządku publicznego w USA, nie jest grupą drobnych, knajpianych wykidajłów szukających sposobu rozładowania swoich frustracji. W większości to dobrze wykształceni ludzie. W 2015 roku 57% policjantów miało wyższe lub średnie wykształcenie. Jeden statystyczny funkcjonariusz odpowiadał za bezpieczeństwo i porządek publiczny wśród 469 obywateli.
Jeden z byłych szefów policji nowojorskiej z czasów wielkiego sprzątania miasta z powszechnej plagi przestępstw, która miała miejsce w latach 90., tak w 2015 roku próbował tłumaczyć postępowanie swoich kolegów:
Każdego roku setki tysięcy policjantów mają milion okazji do kontaktów z obywatelami. W dziewięciu na dziesięć przypadków nie jest potrzebne używanie siły. Policjanci są jednak ludźmi – mogą popełniać błędy, czasami nawet sami łamią prawo. Kiedy to czynią, powinni być z tego rozliczani.
Policjanci mają sekundy na podjęcie decyzji o użyciu broni w momencie konfrontacji siłowej. Jeśli zagrożony policjant zwleka z podjęciem decyzji, to może powiększyć grono 126 funkcjonariuszy, którzy stracili życie na służbie w ostatnim roku.
A może kompromis?
Los Angeles wielokrotnie wpadało w poważne problemy związane z politycznym, rasowym lub etnicznym zaangażowaniem swoich mieszkańców. Mimo to od czasu do czasu miasto potrafiło pójść na kompromis i to taki, który musiał budzić uznanie. Choć najczęściej były to kompromisy dotyczące lokalnych problemów i lokalnych aktorów życia publicznego, z czasem stawały się one wzorcem, za którym podążał cały kraj.