Zawsze jest miło wrócić na „stare śmieci”, a więc do miejsc, do których się człowiek przywiązał, do których ma się słabość, które budzą miłe wspomnienia. Prawie zawsze podczas takich powrotów stwierdza się: „jak tu się zmieniło!”. Często, ale nie zawsze. Powrót do centrum Los Angeles daje okazję do klasycznego déjà vu. Miasto nie zmienia się tak szybko i radykalnie, jakby można tego oczekiwać. Dzięki temu aby napisać ten artykuł, mogłem spokojne wrócić do notatek, które zrobiłem prawie 10 lat temu.
Los Angeles nie jest zwykłym miastem, lecz wielkim, niekończącym się, urbanistycznym rozlewiskiem. Jest tak rozległe, że pomysł przejścia z jednego sklepu do drugiego wydaje się wręcz śmieszny. Masz zagwarantowane, że ugrzęźniesz w korku i spędzisz co najmniej pół godziny w samochodzie, bez względu na to, czy próbujesz przejechać autostradą czy lokalnymi ulicami.
Przeprowadzka mieszkańców na odlegle przedmieściach odmieniła całkowicie oblicze centrum. Ta zmiana nie była zmianą na lepsze. Downtown stało się miejscem, do którego nie jechało się zbyt często, a opuszczało się je tak szybko, jak to tylko możliwe. Centrum Los Angeles jest stosunkowo małym obszarem, który swoim rozmiarem proporcjonalnie oddaje wielkość miasta w latach 30. XX wieku. Na tym historycznym terenie już niepotrzebny jest GPS. Wystarczy standardowy przewodnik turystyczny i parę dobrych rad udzielonych przez miejscowych. Doskonałym źródłem informacji, które nie są publikowane w oficjalnych przewodnikach, okazują się panowie będący częścią legendarnej instytucji amerykańskiej kultury miejskiej.
Skręć w lewo, w lewo i jeszcze raz w lewo
Dla niektórych „valet parking” jest jedną z najbardziej wygodnych, dla innych najbardziej irytującą rzeczą w momencie, gdy podjeżdżamy pod hotel lub restaurację. Rezolutni panowie grzecznie, ale stanowczo, próbują wyrwać z rąk podjeżdżających gości kluczyki do samochodu. Za jedyne 50- 60 dolarów są w stanie szybko zaparkować auto, gdzieś w głębokich czeluściach podziemnego parkingu należącego do miejsca, które odwiedzasz. Jeśli nie uda ci się przed nimi obronić, masz gwarancję, że za parę godzin lub następnego poranka będzie czekać na ciebie słony rachunek i długie wyczekiwanie na twój własny samochód, którego „właśnie szukają” i który „za chwilkę będzie podstawiony”. I właśnie ta chwilka, najczęściej około 20 minut, jest doskonałym momentem do wymiany wartościowych informacji z lokalsami na temat tego, co, gdzie i jak można zobaczyć w centrum miasta bez niepotrzebnej straty czasu. Niespodzianką może być to, że całe centrum Los Angeles można zwiedzić w dwie godziny. Jeśli mieszkałoby się w jednym z hoteli w centrum, porady miejscowych byłyby prawdopodobnie bardzo proste i sprowadzałyby się do następujących wskazówek: Zejdź w dół w kierunku Pershing Square (mówiąc „w dół”, mieliby się na myśli zejście naprawdę stromymi ulicami porównywalnymi do tych z San Francisco), od Pershing Square kontynuuj spacer przez dzielnice jubilerów, teatrów i banków, na Spring Street skręć w lewo, aby dojść do ratusza i dzielnicy administracyjnej, tam skręć ponownie w lewo, a dojdziesz do centrum kultury z salami koncertowymi, salą Disneya i nowymi muzeami,po kilkuset metrach skręć tradycyjnie w lewo, w kierunku dzielnicy wieżowców będącej największym skupiskiem wysokościowców na zachód od Chicago. Po dwóch godzinach spaceru jesteś z powrotem w swoim hotelu z czystym sumieniem, że widziałeś najważniejsze miejsca centrum Los Angeles. Należy tylko trzymać się wskazanej linii i cały czas skręcać w lewo, w lewo i jeszcze raz w lewo.
Central Park?
Już pierwszy kilometr spaceru zapowiada niezwykłe wrażenia i widoki. Na Pershing Square warto przyjrzeć się hotelowi, który przez dziesiątki lat był symbolem miasta – Biltmore Hotel. Jest to 11-piętrowy budynek mający być syntezą hiszpańskj architektury kolonialnej i francuskiego stylu Beaux Arts. Ta mieszanka stylowa została doklejona na solidną konstrukcję stalową, taką, jakiej powszechnie używano przy budowie amerykańskich wieżowców na początku XX wieku. W hotelu, który jest łatwo dostępny dla każdego przechodnia z poziomu ulicy, można zobaczyć niezwykłe nagromadzenie imponujących fresków, marmurowych fontann, drewnianych kasetonów, kryształowych żyrandoli, wykonanych z brązu drzwi i schodów, draperii i innych pełnych przepychu detali. Zdobią one zarówno sam hotel, jak i liczne sale balowe, bankietowe i galerię handlową. W tym miejscu od prawie stu lat zatrzymują się możni tego świata. W 1929 roku Niemiec Graf Zeppelin wraz z załogą swojego sterowca zatrzymał się na krótki odpoczynek w czasie rejsu dookoła świata. Tutaj w latach 30. XX wieku wręczano hollywoodzkie Oscary. Tu kongres Partii Demokratycznej wybrał Johna Kennedy’ego na swojego kandydata na prezydenta USA. Nadal do tradycji należy organizowanie przez hotel przyjęć dla gości corocznej muzycznej nagrody Grammy.

Z tego bajkowego pałacu można wyjść wprost na niewielki Pershing Square, który kiedyś był górnolotnie nazywany Central Parkiem. Plac w dalszym ciągu jest niewielki, ale na pewno nie jest to już żaden „park”. Niewiele tu zieleni, w przeciwieństwie do liczby miejsc parkingowych w podziemnym parkingu zbudowanym pod „parkiem” w połowie XX wieku. Jednak na początku ubiegłego wieku była to zielona oaza z egzotycznymi drzewami i krzewami rosnącymi w samym centrum gwałtownie rozwijającego się miasta. To było ulubione miejsce spacerów i spotkań. Rzędy ocienionych ławek otoczono imponującymi rabatami. Plac był wielokrotnie przebudowywany zgodnie z tym, co w minionych dziesięcioleciach uznawano za modne i postępowe.
Po ostatniej przebudowie w latach 90. XX wieku zniknęły prawie wszystkie drzewa dające kojący cień, a trawniki zastąpiono alejkami spacerowymi. Skromna obecność zieleni w połączeniu z fioletowo-żółtą kolorystyką małej architektury sprawiły, że Pershing Square jest bez dyskusji jednym z najbrzydszych placów w centrum Los Angeles. Ci, którzy jednak odwiedzają to miejsce, nie są zwykłymi mieszkańcami miasta. Większość z nich śpi na trawnikach, mając pod głową cały dobytek, czyli plecak, torbę lub walizkę. Są to często ludzie, którzy przyjechali do miasta, aby się rozejrzeć. Nie mają możliwości zapłacenia nawet za najtańsze schronisko, koczują tu, wykorzystując fakt, że plac należy do najlepiej pilnowanych miejsc w centrum i daje relatywne poczucie bezpieczeństwa.

Nie podnoś wzroku powyżej witryny
Ze skweru jest tylko parę kroków do Hill Street, kiedyś jednej z głównych ulic handlowych śródmieścia. Dziś ulica ta szumnie nazywana jest Jewelry District. Liczba reklam firm handlujących i obrabiających biżuterię, szlachetne kamienie i kruszce może rzeczywiście imponować, ale tylko wtedy, gdy nie podnosi się wzroku powyżej witryny lub pierwszego piętra. Pomieszczenia biurowe, lokale usługowe i mieszkania na wyższych kondygnacjach stoją puste, maskowane przez rozlatujące się żaluzje. Z tych wspaniałych budynków lokatorzy zniknęli definitywnie już w latach 80. XX wieku. Biznes przeniósł się do wieżowców w nowym centrum finansowym wzdłuż Figueroa Street i Wilshire Boulevard. Mieszkańcy przenieśli się na przedmieścia, a ci, którzy pojawiali się tutaj w interesach, stosowali praktykę drive-in and drive-out. Oznaczała ona, że przybysze wykonywali tu swoją pracę, a następnie błyskawicznie opuszczali teren, który coraz mniej przypominał ruchliwe centrum wielkiego amerykańskiego miasta.

Po przejściu jednej przecznicy od Hill Street dochodzi się do Broadway Street, która w pierwszej połowie XX wieku była główną ulicą miasta z licznymi klubami nocnymi, teatrami i kinami. Tu bogaci mieszkańcy przychodzili, aby zrobić zakupy w najlepszych domach towarowych miasta, takich jak: Hamburger & Sons, May Company, JW Robinson’s i Bullock’s. Tutaj również zaszła radykalna zmiana. Anonimowy George w komentarzu do jednego z artykułów w „Los Angeles Magazine” dość trafnie wskazał różnicę między Broadwayem w latach 40. XX wieku a Broadwayem dziś: Broadway zawsze był ważną ulicą spacerową. Różnica jest jednak taka, że kiedyś była ona wypełniona pięknymi sklepami, wspaniałymi teatrami, wielkimi domami towarowymi i zatłoczoną robiącą zakupy klasą średnią. Dziś ta sama ulica jest miejscem tanich sklepów, brudnych „salonów” z telefonami komórkowymi, zamkniętych teatrów i zapchana tłumem imigrantów zbyt biednych, aby cokolwiek tu kupić .

Credit: NASS
Większość zachowanych monumentalnych budynków stoi pusta, a na ich parterach rozgościły się sklepy, kioski, sale kościelne, bary i inne instytucje, w których często wszyscy – zarówno właściciele, jak i klienci –mówią wyłącznie po hiszpańsku. Wyższe kondygnacje od czasu do czasu używane są jako naturalna scenografia do filmów hollywoodzkich, nawet tych z gatunku action, gdzie na potrzeby fabuły trzeba wzniecić mały pożar lub dokonać drobnej detonacji. Jak to wygląda na ekranie, można przekonać się, oglądając popularny obraz Rush Hour z Jackie Chanem i Chrisem Tuckerem w rolach głównych.

“Wall Street of the West”
Po przejściu kolejnych kilkuset metrów dochodzimy do Spring Street albo – jak kiedyś się mówiło – „Wall Street of the West”. Tu miały swoje centrale banki i instytucje finansowe. Do dziś mieszczą się tu, w doskonałym stanie, siedziby wielkich banków: Bank of America, Barclays Bank, California Canadian Bank, Lloyds Bank California, Pacific Southwest Bank, United California Bank, Los Angeles Stock Exchange. Budynki dzielnie trzymają się przez kolejne dekady bez systematycznej konserwacji. Zmienia się publiczność odwiedzająca to miejsce. Na początku lat 80. „Los Angeles Times” opisywał Spring Street jako miejsce, gdzie przyjezdni mieszkają w bramach i sikają na chodnikach. Wielki biznes przeniósł się sześć przecznic dalej, do nowego „Wall Street of the West”, a Spring Street pozostało do dyspozycji chuliganów, bezdomnych i lokalnych pijaczków.
Przez ostatnie 30-40 lat śródmieście, ze swoimi wspaniałymi ulicami i gmachami, stopniowo podupadało. Na horyzoncie pojawiają się jednak nowe lepsze czasy. Po 2013 roku zauważono duże zainteresowanie tym rejonem wśród młodych, dobrze sytuowanych ludzi, tak zwanych hipsterów. Swoją obecnością zaczęli oni zmieniać charakter dzielnicy, co zaowocowało powstaniem nowych miejsc i zjawisk wcześniej nieznanych na tym terenie, takich jak: ścieżki rowerowe, maleńkie parki, wybiegi dla psów, nocne kluby i bary kawowe. Jest to jednak w dalszym ciągu nietypowe śródmieście, nawet jak na USA. Aż 42% mieszkańców centralnego Los Angeles urodziło się poza granicami Stanów.
Dziwne konstrukcje z tektury brezentów
Po dojściu do Spring Street zgodnie z wcześniejszymi radami należałoby skręcić w lewo, aby dojść do nowego ratusza. Większość turystów to czyni, ale nie wszyscy. Jak bowiem można zmieniać kierunek zwiedzania, kiedy przed nami są jeszcze takie ulice, jak Wall Street lub Main Street? W każdym amerykańskim mieście należy odwiedzić Main. W każdym śródmieściu Wall Street jest rodzajem ciekawostki. Jeśli kontynuuje się spacer właśnie w kierunku tych ulic, po przejściu kilkuset metrów można zauważyć niezwykły widok po obu stronach 5th Street i ulic do niej równoległych. Wzdłuż ścian budynków zaczynają pojawiać się dziwne konstrukcje z tektury lub niebieskich brezentów. Na chodniku, na skrawkach zieleni stoją rozbite namioty i szałasy. Przy wielu z nich widać zaparkowane wózki z centrów handlowych służące jako podręczne magazyny. Nie ma wątpliwości, że doszliśmy do najbardziej znanego adresu Los Angeles (być może z pominięciem Sunset czy Hollywood Boulevard). Wszyscy słyszeli o tym adresie, ale tylko garstka ludzi ma odwagę i ochotę odwiedzić to sławne miejsce.

Znane i przerażające Skid Row, największa dzielnica bezdomnych świata zachodniego, prezentuje się w całej krasie. Prawie 50 kwartałów ulic leżących od Main do Alameda oraz między 3rd Street i 7th Street tworzą światową metropolię ludzi, których domem są miejskie chodniki. To nieszczęsne miejsce zamieszkania tysięcy bezdomnych jest częścią bolesnej historii miasta.

Początki były sielskie
W XIX wieku rozciągały się tu wspaniałe winnice zatrudniające tysiące robotników sezonowych. Po doprowadzeniu do miasta kolei transkontynentalnej miejsce to stało się pierwszym przystankiem dla przybywających tu robotników . Tutaj powstały tymczasowe tanie mieszkania, hotele i bary. To właśnie na Skid Row przybywali biedni imigranci z innych części Stanów Zjednoczonych, szczególnie w latach 30. XX wieku, w epoce wielkiej depresji i w czasach katastrofalnych burz piaskowych (Dust Bowl) szalejących na Południu i Środkowym Zachodzie. Tu mieszkali ci, którzy każdego poranka pojawiali się na polach, w sadach i pod bramami fabryk. Setki tysięcy biednych imigrantów nazywano „Okies” lub „Arkies” (od Oklahoma i Arkansas) bez względu na to, skąd pochodzili. To, co ich łączyło, to nie pochodzenie geograficzne, lecz wspólna bieda i wola przetrwania największego z kryzysów w amerykańskiej historii. Po II wojnie światowej, pomimo rosnącego dobrobytu, Skid Row w dalszym ciągu był przepełniony ubogimi – klientami tanich hotelików, licznych sklepów z alkoholem, lombardów i obskurnych teatrzyków rozrywki.
Prawdziwym szokiem dla tej dzielnicy okazało się systematyczne wprowadzanie w życie rygorystycznych przepisów przeciwpożarowych, które wymagały przebudowy i wzmacniania ceglanych domów w taki sposób, aby wytrzymywały one nawet gwałtowne trzęsienia ziemi. W całej Kalifornii 70% z 26 tysięcy budynków zostało wzmocnionych lub zburzonych. Jeżeli właściciele nie mieli pieniędzy na przebudowę domów czy hoteli, budynki wyburzano, a ludzie trafiali na bruk. Tak najczęściej działo się na terenie Skid Row.
W styczniu 2015 roku policzono dokładnie, ilu bezdomnych zamieszkuje Los Angeles, i doliczono się 44 390 osób mieszkających przede wszystkim na ulicach, ale także w swoich samochodach, namiotach lub przytułkach. Jest to drugie co do wielkości, po Nowym Jorku, zbiorowisko bezdomnych w USA. To, co różni Nowy Jork od Los Angeles, to fakt, że w Kalifornii większość bezdomnych nie znajduje miejsca w przytułkach, które są powszechnie dostępne w Nowym Jorku. Duża część z 44 390 bezdomnych żyje na ulicach, a zwłaszcza w okolicach Skid Row. Aż 50% wszystkich bezdomnych to Afroamerykanie, 33% stanowią osoby pochodzenia latynoskiego, a 14% to biali obywatele. Rzadko zdarza się, aby bezdomnymi byli Azjaci.
Społeczność bezdomnych wabi nowych członków
Przyczyny bezdomności są dość oczywiste: wysokie czynsze, niskie pensje i stałe bezrobocie. Bliskość Meksyku i łatwy dostęp do narkotyków również mają duże znaczenie. Ale to nie jedyne powody bezdomności . Bezdomnych z całego kraju, a częściowo także z zagranicy, przyciąga „kalifornijskie marzenie”. Podobny „magnes” działa na o wiele lepiej sytuowane grupy imigrantów. Fantastyczny klimat, tolerancyjna atmosfera Kalifornii i istniejąca tu już wielka społeczność bezdomnych wabią nowych członków tej tragicznej zbiorowości.
Każdy kryzys gospodarczy zwiększał liczbę ludzi bezdomnych. W 2015 roku na tej niewielkiej przestrzeni mieszkało ich co najmniej 26 tysięcy, z czego . prawie 40% to kobiety.Dwie trzecie z nich padło ofiarami przemocy i gwałtów. Rośnie liczba bezdomnych, którzy cierpią na niepełnosprawność umysłową i fizyczną, a więc wymagają specjalistycznej opieki. Bezdomni mężczyźni, kobiety, chorzy i niepełnosprawni stają się często narzędziem w rękach przestępców, którzy w Skid Row magazynują i dystrybuują broń oraz narkotyki.
Mieszkańcy Los Angeles reagują na to nieszczęsne miejsce i populację koczujących tu ludzi obojętnością. Ta sytuacja trwa już tak długo, że zdążyli się do niej przyzwyczaić i uznać ją niemal za naturalną. Uważa się, że to sprawa policji, która powinna podjąć właściwe działania. Pod określeniem „właściwe działania” mieszkańcy rozumieją zlikwidowanie tego zbiorowiska, gdyż obecność bezdomnych obniża wartość okolicznych nieruchomości. Dla większości obywateli Los Angeles rozwiązanie problemu jest równoznaczne z policyjną i socjalną akcją mającą ukrócić nadużywanie narkotyków, żebractwo i drobną przestępczość.
Część mieszkańców, szczególnie ta, która nie mieszka w bezpośredniej bliskości Skid Row, jest bardziej wyrozumiała. Uważają oni, że nawet bezdomni mają swoje prawa, które trzeba im zagwarantować. Ta solidarność z ludźmi mieszkającymi na ulicach znalazła też formalne potwierdzenie. Decyzją sądową z roku 2007 przyznano, że z racji tego, iż chodniki są własnością publiczną, a nie prywatną, nie można komukolwiek zabraniać korzystania z nich. Innymi słowy, bezdomni mogą spać na chodnikach, ale tylko w godzinach od 21 do 6 rano. Jednakże nie można spać w bramach ani na chodnikach należących do nieruchomości i nie można też blokować przejść dla pieszych. Mimo że chodniki są częściowo wolne od koczowisk bezdomnych, nie ma zbyt wielu chętnych do spacerów tamtymi ulicami. Biura turystyczne i hotele wprost informują, aby raczej nie zapuszczać się w te rejony w dzień, a już zwłaszcza po zapadnięciu zmroku.
Credit: Arthur Moore
Od Doliny Śmierci do Krainy Uśpionych
Mogłoby się wydawać, że życie w posiadłościach Newerly Hills i na ulicach Skid Row wypełni całą skalę możliwości egzystowania w tym szczególnym miejscu, któremu na imię Los Angeles. Okazuje się, że nawet śmierć nie jest definitywnym końcem. Jeśli jesteś z L.A. i masz pieniądze, to powinieneś umrzeć i zostać pochowany fasonem.
Bogatym ciężko zaakceptować czerń, smutek i krzyże, jako atrybuty zakończonego życia ziemskiego. Tu nie ma miejsca na brzydkie, przygnębiające, kamienne cmentarze. Wieczne słońce Kalifornii oferuje lepszy sposób uczczenia pamięci zmarłych niż mroczne nekropolie – teraz cmentarze miały być nie miejscem pożegnań, lecz spotkań żyjących z tymi, którzy już odeszli. Zamiast makabrycznych symboli śmierci należało wyeksponować to, co piękne: drzewa, rozległe trawniki, małe strumienie, tryskające fontanny, rzeźby i wspaniałą architekturę. Ludzi nawet po śmierci miało otaczać piękno i pogodna miłość najbliższych. Człowiek, który postanowił pokazać śmierć, jako coś, co jest pełne spokoju, piękna i wzniosłości, stworzył cmentarz przyszłości. Nazywał się dr Hubert Eaton. Już w 1917 roku założył on swój pierwszy Park Pamięci w Glendale, w którym zlikwidowano wyodrębnione kwatery cmentarne i potężne kamienie nagrobne. Parę lat później zbudował podobne miejsce w Hollywood Hill. Aby zagwarantować spokój ducha i wytchnienie cierpiącym rodzinom zmarłych, jego firma oferowała również kompletne usługi na telefon jeszcze „przed właściwą potrzebą”. Jego piękne pogrzeby o poranku, pieczołowicie wypieszczone łąki, gdzie zamiast nagrobków położono prawie niewidoczne w trawie plakietki z nazwiskami zmarłych, zdobyły niezwykłą sławę i popularność. Zamiast bezdusznych numerów kwater szukało się grobów najbliższych w miejscach o romantycznych nazwach : Dolina Pamięci, Szepczące Sosny czy Kraina Uśpionych. Z użycia wykreślono nazwę „cmentarz”, zastępując ją romantycznymi określeniami, takimi jak: Forest Lawn (Leśna Łąka), Memorial Park (Park Pamięci) lub Home of Peace (Dom Pokoju). To miały być miejsca kontemplacji, gdzie trwające życie wzbogacano pięknem, energią i optymizmem.

Ta idea została zaakceptowane przez ówczesnych zamożnych ludzi, a pomysł na miejsca kontemplacji zrobił błyskawiczną karierę i rozpowszechnił się na cały kraj. Nowe cmentarze stały się parkami pamięci, romantycznymi miejscami, które upodobały sobie nawet gwiazdy filmowe. Właśnie w jednej z kaplic w Glendale wziął ślub Ronald Reagan, późniejszy prezydent USA. Tragiczne wydarzenia, jakimi były pogrzeby, zaczęły przyjmować bajkowe formy. Ludziom to się podobało, na co najlepszym dowodem było uznanie ze strony jednej z hollywoodzkich legend – bajecznego Walta Disneya, który stał się prawdziwym przyjacielem przedsiębiorcy pogrzebowego Eatona. Parę lat po śmierci ojca parków pamięci Walt Disney, największy twórca bajek XX wieku, sam na miejsce swego wiecznego odpoczynku wybrał końcowy przystanek i ostatni adres w Los Angeles. Tym miejscem oczywiście był jeden z parków pamięci stworzony przez jego przyjaciela, prawdziwego wizjonera ostatecznego spoczynku. Disney został pochowany „tam, po drugiej stronie strumienia życia”, czyli na Forest Lawn Memorial Park w Glendale.