O mnie

„Michael Stalmarsk – antropolog kultury, wydawca. Autor szeregu wydawnictw i książek poświęconych różnym krajom i regionom, ze szczególnym uwzględnienie Skandynawii, Włoch, Polski i USA. Żyje i działa na terenie południowej Szwecji.”

Powyższe zdanie miało być prostą prezentacją mojej osoby i tego, co wcześniej robiłem. Niestety firma, która przygotowywała moją stronę internetową, nalegała, abym rozwinął ten wątek i napisał więcej o sobie i o tym, co zmotywowało mnie do stworzenia tej strony. Nie wiem czy to, co napiszę, usatysfakcjonuje firmę internetową, algorytmy Google i czytelników, ale obiecałem i teraz prezentuję moją poszerzoną wizytówkę. Proszę nie traktować tego tekstu jako sentymentalnego, egocentrycznego wyznania, lecz jako kolejny tematyczny artykuł o déjà vu i o człowieku, który przez całe życie był zmuszany do wielokrotnego powtarzania: „to się doigrałem”.

To się doigrałem

Kierunek: najsłabsza szkoła w mieście

W latach młodzieńczych nie za bardzo przejmowałem się obowiązkami szkolnymi. Do szkoły uczęszczałem, ale „orłem” w klasie nie byłem. Martwiłem się jedynie tym, co powiem mamie, gdy wrócę do domu ze świadectwem zapełnionym ocenami zaledwie dostatecznymi. Jednakże rok, dwa przed ukończeniem szkoły z pewnym zdziwieniem stwierdziłem, że byłem prawdziwą gwiazdą na takich lekcjach jak historia i geografia. Piątki z tych przedmiotów lekko poprawiły moją średnią i bez problemów zamydliły oczy mojej zapracowanej mamie. Świadectwo w dalszym ciągu było słabe i wyników nie starczyło mi na rozpoczęcie nauki w jakiejkolwiek sensownej szkole średniej. Starczyło natomiast na zdobycie miejsca w najsłabszej szkole w całym mieście. Należało więc stwierdzić: „to się doigrałem”. Chociaż nie do końca.

Słaba szkoła edukująca w zawodzie, którego fizycznie nie cierpiałem, miała jedną małą zaletę. W programie nauczania był dodatkowy przedmiot, na którym mogłem zabłysnąć. Teraz obok historii i geografii miałem jeszcze wychowanie obywatelskie i to te właśnie przedmioty znów zawyżały moją średnią na świadectwie. Po pięciu latach nauki w szkole, której nie lubiłem, „przeczołgałem” się przez maturę, ale za żadną cenę nie chciałem podjąć pracy w zawodzie, do którego byłem przygotowywany. Po długim namyśle i intensywnych poszukiwaniach znalazłem miejsce pracy, które mogłem zaakceptować. Zostałem zatrudniony w wielkiej bibliotece, mającej ogromne zbiory i wielowiekową tradycję. Eleganckie towarzystwo w pracy i imponujące pomieszczenia biblioteczne dawały mi poczucie, że być może tam jest moje miejsce. Zauroczenie trwało tylko miesiąc, a dokładnie do dnia, w którym dostałem kopertę z pierwszą wypłatą. Okazało się, że przez cały miesiąc zarobiłem tyle, ile kosztował ówczesny abonament tramwajowy, 5 puszek szynki konserwowej i kanister benzyny, czyli jedną czwartą średniej krajowej. Musiałem ponownie stwierdzić – „to się doigrałem”! Chociaż tak nie do końca.

Kazamaty wiedzy

Wielka biblioteka z wielopiętrowymi magazynami, z książkami i czasopismami gromadzonymi przez stulecia miała dla mnie jeden wielki atut. W wolnych chwilach wymykałem się z pięknej sali bibliotecznej i odkrywałem to, co było zgromadzone w ciemnych podziemiach biblioteki, pod grubymi warstwami kurzu. Całkowicie pochłaniało mnie zgłębianie kolejnych zbiorów. Było to takie samo uczucie jak to dzisiejsze, gdy surfuję po Internecie. Poczucie wyjątkowej wolności, nieograniczonego dostępu do wiedzy gromadzonej przez współczesnych i wcześniejsze generacje.

Penetrowanie zbiorów bibliotecznych trwało kilkanaście miesięcy, a wreszcie z podziemnych lochów wyszedłem gotowy do nowego startu. Byłem tak „obkuty”, że bez problemów zdałem egzamin wstępny na uniwersytet. Po obliczeniu punktów uzyskanych przeze mnie na wszystkich egzaminach wstępnych szanowna komisja stwierdziła, że zdałem jako prymus i dzięki temu uzyskałem przywilej otrzymania indeksu z rąk samego rektora.  Studia na nowym, prestiżowym kierunku były najprzyjemniejszą i najłatwiejszą rzeczą, jaką zrobiłem w moim młodym życiu. Bez problemów znalazłem również pracę po zakończonych studiach. Tym razem moją przystanią stała się elegancka i prestiżowa galeria sztuki współczesnej w mieście. Moje surfowanie na fali sukcesu trwało w najlepsze z racji pewnego talentu: potrafiłem długo i bez wysiłku opowiadać o najbardziej zawiłych problemach sztuki współczesnej. Moje umiejętności znalazły uznanie i były wynagradzane lepszą pensją, wyjazdami zagranicznymi i stanowiskiem szefa galerii. Byłem zadowolony z mojej pracy, ale nie do końca. To, co opowiadałem ludziom, nie było tym, co rzeczywiście chciałem przekazać ani tym, co według mnie było naprawdę ważne.

Czar czerwonej tęczy

Wszystko zmieniło się w dniu, kiedy pod górą papieru przeznaczonego na makulaturę przez przypadek odkryłem dziesiątki plakatów propagandowych z lat 50. XX wieku. Były one idealnie zachowanym zbiorem socrealistycznych obrazów, poprzez które „matka Partia” chciała kształtować zwykłych obywateli, którzy mieli pecha znaleźć się po złej stronie granicy powojennej Europy, i kierować ich życiem,. Siermiężna rzeczywistość w zderzeniu ze świetlanym obrazem (oczywiście z wyjątkiem opisu amerykańskiego imperializmu) propagowanym przez plakaty, ich symbolika, ich kolorystyka pochłonęły mnie całkowicie. Postanowiłem pokazać ludziom to, co przeżyli ich rodzice i dać swoim rówieśnikom szanse porównania plakatowego socrealizmu z ówczesną rzeczywistością. Teoretycznie był to dobry pomysł, ale po bliższym przyjrzeniu się okazał się bardzo, bardzo zły, a wręcz niebezpieczny… przede wszystkim dla mnie.

Wystawa pokazująca, czym był socrealizm, następnie kilka innych z podobnymi akcentami stały się moim znakiem rozpoznawczym. Wśród publiczności święciłem sukcesy, ale coraz mniej podobało się to moim zwierzchników i okazało się wyraźnie niezaakceptowane przez stróżów porządku publicznego.

Byłem świadomy, że być może poniosę konsekwencje swoich działań, ale dopiero w dniu, w którym z jedną torbą, paszportem i 50 koronami w garści przekraczałem granicę, musiałem stwierdzić, że nie jest dobrze. To uczucie pogłębiło się jeszcze bardziej, kiedy po paru dniach uświadomiłem sobie, że muszę zaczynać swoje życie i edukację od przysłowiowego A-B-C. Zostałem bez: języka, rodziny, wykształcenia, pieniędzy i praktycznych umiejętności, które dawałyby mi szanse przetrwania w nowym środowisku. Czyli: „to się doigrałem”. Chociaż nie do końca.

Życie 2.0

Michael-Stalmarsk-o-mnie.webp

Moja edukacja w nowych warunkach przebiegała bardzo sprawnie. Szybko uczyłem się sekretów nowego kraju, jego obyczajów i wartości. W błyskawicznym tempie zacząłem tworzyć sobie nowe życie. Metaforycznie można powiedzieć, że było to „życie 2.0”. Stosunkowo szybko zapomniałem o wcześniejszych doświadczeniach życiowych, chociaż nie powinienem. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że moje dawne doświadczenia życiowe połączone z wiedzą uzyskaną w nowym kraju dawały mi dość unikalną perspektywę na problemy życia codziennego. Co więcej, zauważyłem, że ludzie byli ciekawi tego, co mam do powiedzenia. By nie przedłużać wywodu, powiem, że w ciągu paru lat stworzyłem szereg skromnych magazynów ilustrowanych o Szwecji dla Polaków, o Polsce dla Skandynawów i o Włoszech dla Szwedów. Do tego dołożyłem kilka książek o Stanach Zjednoczonych pisanych z europejskiej perspektywy.

Byłem w pełni zadowolony z tego, co robiłem, chociaż z pewnym niepokojem śledziłem jak się zmienia rynek prasowy. Musiałem stwierdzić, że najbliższa księgarnia znajdowała się w sąsiednim województwie, a stoiska z prasą były coraz mniejsze. Któregoś dnia odkryłem, że przeciętne stoisko z książkami i gazetami w popularnym szwedzkim ”pressbyrå”, zajmowało powierzchnię mniejszą niż stoisko Red Bulla czy straganik sprzedający etui do iPhone ’a.

W ostatnim dniu mojej pracy zawodowej z przykrością skonstatowałem, że moje pasje i zainteresowania całkowicie rozmijają się z tym, czego ludzie pożądają. Zasłużony odpoczynek po chaotycznym i dramatycznym życiu zawodowym mógłby wydawać się świetlaną perspektywą, ale ja wiedziałem, że przede mną otwiera się nowa epoka: bezczynność, nadmiar czasu i „luksus” nic nierobienia. Ponowne déjà vu – „to się doigrałem”. Chociaż nie do końca.

Od dowodów do agitacji

Nadszedł „cudowny” rok 2020, a z nim Covid-19, polityczny ekstremizm – tak z lewej jak i prawej strony – kryzys klimatyczny, recesja, inflacja.  Wszyscy mieli dużo wolnego czasu na dyskusje i często zastanawiano się, jak to wszystko mogło się zdarzyć i skumulować w tak krótkim czasie. Tak przy stole kuchennym, jak i na salonach analizowano argumenty za i przeciw różnym teoriom.
Nie raz sięgano po argumenty i paralele historyczne. Nie trzeba było jednak sięgać zbyt daleko w historię, aby przypomnieć sobie o wcześniejszych nieszczęściach: epidemiach, politycznych ekstremizmach, recesji, inflacji itp. Cytowanie historii było wygodnym sposobem argumentowania, ponieważ przywoływało późniejsze, znane już rozwiązania. Nie oznacza to jednak, że uczymy się z historii i błędów wcześniejszych pokoleń. Historia jest tylko historią i nigdy się nie powtórzy, ale może dać nam wiele do myślenia. Ta refleksja skonfrontowaną z rzeczywistością i nie zawsze racjonalną naturą ludzką jest pewną pomocą w rozszyfrowaniu naszej współczesnej sytuacji.

Teraz, po przeczytaniu ponad 1200 słów, rozumiecie, dlaczego powstała ta strona i kto za nią stoi. Rzuciłem się w wirtualną przestrzeń i z niepokojem oczekuję na „hype&hate”. Mam nadzieję, że nie będę musiał ponownie stwierdzić: „to się doigrałem”!

Zapraszam do lektury „Déjà vu Raport”.

Michael Stalmarsk