Muzyczny podrzutek. Historia bluesa.

Na moje kolejne spotkanie z Maxwell Street i Chicago (pierwsze w artykule z sierpnia 2023) czekałem aż do momentu rozpoczęcia studiów uniwersyteckich. Pewnego dnia dowiedziałem się, że wykłady z historii muzyki będzie prowadził młody, ambitny asystent, a tematem nie będzie muzyka klasyczna, lecz coś całkiem nowego.

Śladami muzyki ludowej

Nowy wykładowca rzeczywiście zaskoczył nas swoją młodością i entuzjazmem. Wprost fizycznie ucieleśniał wzorzec buntowniczego, młodego człowieka lat 70. XX wieku – przez swój oryginalny sposób ubierania się, mówienia i nieformalnego kontaktu ze studentami. To, co jednak najbardziej wyróżniało go wśród innych wykładowców, to miejsca, do których zabierał nas podczas swoich porywających wykładów. Były to miejsca na mapie, o których nikt wcześniej nie wspominał na akademickich wykładach. Nasz młody wykładowca zaprosił nas w podróż śladami ludowej muzyki amerykańskiej, a dokładnie country, bluesa i gospel. Ta podróż wiodła przez Nowy Orlean, Deltę Missisipi, Memphis, Nashville, Kansas City, Saint Louis, Chicago, czyli z głębokiego, agrarnego Południa do wielkich miast Północy, a więc tam, dokąd masowo emigrowali Afroamerykanie, tam, gdzie była praca, a także chłonna publiczność tęskniąca za swoją muzyką i każdą namiastką opuszczonego, rodzinnego domu.

Bezimienny muzyczny podrzutek

Country, gospel i blues były trzema głównymi nurtami amerykańskiej muzyki ludowej. Nie rozwijały się one autonomicznie, lecz przenikały i uzupełniały się bezustannie. Wyróżnikiem bluesa był nie tylko jego afrykański rodowód, ale również niesamowita chłonność wobec wszelkich wpływów muzycznych obecnych na kontynencie amerykańskim. Inspirację czerpano z angielskich hymnów religijnych, irlandzkich i francuskich pieśni ludowych, niemieckich polek i włoskich arii. Blues próbował naśladować dźwięki natury i aktywności ludzkiej, np. dźwięki jadącego pociągu czy rytm walących młotów. Już na początku XX wieku efektem tej mieszanki była nowa muzyka – zmysłowa i witalna, mimo, że przez wielu uważana za „bezimiennego muzycznego podrzutka”, bo anonimowa, bez rodowodu i klasy. Blues był „śpiewaną mową” dyktowaną przez emocje i uczucia śpiewaka, narzędziem i formą wyrażenia smutku lub radości. Była to przeważnie sentymentalna opowieść, forma poezji ludowej czarnych Amerykanów.

Gorzkie opowiadanie

Blues był towarzyszem ciężkiej pracy na plantacjach, farmach, przy budowie dróg i kolei. Najczęściej brzmiało w nim gorzkie opowiadanie o miłości, wierności, samotności, wolności, krzywdzie dziejowej i nierówności rasowej. Instrumentami wiejskiego bluesa były głównie: gitara, harmonijka ustna, własnej roboty instrumenty perkusyjne, klaszczące dłonie lub każdy inny przedmiot wydający rytmiczne dźwięki. Z czasem w grupach muzycznych zaczęły pojawiać się instrumenty dęte, a nawet pianino. Apostołami wiejskiego bluesa byli wędrujący muzycy, którzy występowali w sobotnie noce we wsiach, miasteczkach lub obozowiskach w pobliżu plantacji, fabryk lub budów, gdzie dawali zmęczonym robotnikom krótkie momenty radości i zapomnienia o okrucieństwach losu.

Blues dancing Black Americans
Missisipi, Gorączka sobotniej nocy. © Library of Congress

Nie była to muzyka akceptowana przez całą afroamerykańską społeczność. Konserwatywna jej część związana z Kościołami różnych wyznań uważała blues za dzieło diabła i wyraz szatańskich tendencji u niektórych, szczególnie młodych, ludzi.

Według jednej z barwnych legend podróż współczesnego bluesa w tak zwany „wielki świat” rozpoczęła się na skrzyżowaniu U.S. 61 i U.S 49, w miejscowości Clarksdale (Missisipi). Rzekomo tam Robert Johnson, pierwsza supergwiazda bluesa, sprzedał swoją duszę diabłu w zamian za mistrzowskie opanowanie tego gatunku muzyki.

Według innej, jeszcze bardziej fantazyjnej legendy „ktoś” o boskich możliwościach zadbał, aby U.S. 61, główna droga na północ USA, a więc wiodąca tam, dokąd zmierzała wielka emigracja Afroamerykanów, była tak prosta i szybka do pokonania, jak tylko to było możliwe. Nie wiadomo, na ile ręka boska przyłożyła swoją moc do dzieła budowy, ale U.S. 61, znana później, jako Blues Highway 61, między Clarksdale i pobliską Tunicą, rzeczywiście stała się najdłuższym na świecie odcinkiem drogi (48 km) bez jakichkolwiek zakrętów. Droga była prosta jak strzała i wiodła do pobliskiego Memphis (Tennessee), pierwszego przystanku dla „urban” bluesa i ważnego węzła komunikacyjnego w drodze z Nowego Orleanu do Chicago.

Znak "Devil's Crossroads" w Clarksdale, ważnym miejscu dla dawnej muzyki bluesowej w regionie delty Mississippi (rzeki).
Znak "Devil's Crossroads" w Clarksdale, ważnym miejscu dla dawnej muzyki bluesowej w regionie delty Mississippi (rzeki). ©Highsmith, Carol M., Library of Congress

W drodze do nowego świata

W latach Wielkiej Migracji (1910-1970) miliony Czarnych mieszkańców Południa wydawały swoje ostatnie oszczędności na bilety kolejowe firmy The Illinois Central Railroad, które umożliwiały im podróż do zindustrializowanych miast Północy. Wszyscy wierzyli, że tam dostaną szansę wydźwignięcia się z biedy, osiągnięcia sukcesu życiowego i wolności osobistej. Już pierwszego dnia swojej podroży mogli stwierdzić, że są w drodze do całkiem nowego świata. Gdy wsiadali do pociągów w Luizjanie lub Missisipi, zmuszeni byli – z racji praw Jima Crowa (ang. Jim Crow laws) – tłoczyć się w wagonach przeznaczonych dla „kolorowych”. Gdy dojeżdżali do końcowej stacji w Chicago, mieli prawo do zajmowania miejsc w każdym bez wyjątku wagonie wspólnie z Białymi podróżnymi. Skromnym bagażem Czarnych rolników i robotników przywożonym do wielkich, hałaśliwych i dynamicznych miast była kultura wiejskiego Południa i to, co było w niej centralne – własna muzyka, wibrujący blues.

Nazwa „blues” pochodzi prawdopodobnie od XVII-wiecznego angielskiego wyrażenia „the blue devils” opisującego intensywny stan halucynacji po spożyciu większej ilości alkoholu. Z czasem wyrażenie to, skrócone do nazwy „the blues”, oznaczało stan pobudzenia lub depresji. Jeden z najbardziej znanych utworów wspomnianego Roberta Johnsona potwierdza jakby tę teorię. Utwór „Me and the Devil Blues” opowiada historię o tym, jak mężczyznę budzi o świcie pukający do jego drzwi diabeł, który mówi mu, że oto „nadszedł jego czas i trzeba ruszyć w drogę”. Paradoksalnie „Me and the Devil Blues” był ostatnim utworem nagranym przez legendarnego dwudziestosiedmioletniego Johnsona. Rok później, w sierpniu 1938 roku, zmarł on w niewyjaśnionych do dnia dzisiejszego okolicznościach.

Mural przedstawiający muzyka jazzowego z Missisipi Roberta Johnsona w Clarksdale, centrum muzycznym w delcie Missisipi
Mural przedstawiający muzyka jazzowego z Missisipi Roberta Johnsona w Clarksdale, centrum muzycznym w delcie Missisipi ©Highsmith, Carol M., Library of Congress

Uliczna ewolucja

Od początku XX wieku blues był słyszany w Chicago. Najpierw w biedniejszych, południowych i zachodnich częściach miasta, w miejscach, gdzie najczęściej osiedlali się czarni emigranci pracujący w hutach, fabrykach i na wielkich stacjach przeładunkowych. Z czasem oryginalny, wiejski blues z Delty zaczął mieszać się z nowymi trendami rozwijanymi nie tylko w Chicago, ale również w innych wielkich miastach Midwestu: Memphis, Kansas City, Saint Louis. Ewolucja bluesa następowała na ulicach, podwórkach i w coraz liczniejszych klubach muzycznych, które z początku miały bardzo lokalny charakter. W większości były to małe, zaniedbane lokale, które z trudem mieściły zespół muzyczny, bar, właściciela i paru gości. W takich miejscach eksperymentowano z muzyką przywiezioną z „domu”. 

Maxwell St. artysta i obserwatorzy. Niedziela
Maxwell St. artysta i obserwatorzy. Niedziela, © Cushman, Charles Weever, IMLS Digital Collections & Content

Każdy muzyk starał się wyróżnić, próbował nowatorskich technik i sposobów wyrażania swoich pomysłów muzycznych, które z czasem coraz mniej przypominały pierwowzory przywiezione z Południa. Muzyka rozbrzmiewała również w mieszkaniach prywatnych (np. Howlin’Wolf, Muddy Waters, Little Walter), małych studiach nagrań, często będących również miejscem sprzedaży płyt (np. Grand’s Photo-Record-Sweets Melody Lane Record & Music Shop, Savoy Record Mart), lub w profesjonalnych, ale wciąż jednak skromnych studiach wydawców płyt – takich jak Parrot Record, Chess Record lub Abrams’s Ora Nelle Records.

W zurbanizowanym piekle

Blues sprzedawał się dobrze i okazał się komercyjnym sukcesem, ale to nie był już wiejski „the Devil Blues”, lecz hałaśliwy Chicago Style oddający dynamikę współczesnego miasta. Nastąpiła zmiana optyki – przesunięcie z problemów „głębokiego Południa” na dramat przeżycia w nowym zurbanizowanym piekle, bo za takie uważane było przemysłowe Chicago na przełomie XIX i XX wieku.

Blues i jego muzyczni apostołowie mieli jednak problem z dotarciem do szerszej publiczności, szczególnie tej z innym życiowym rodowodem, innej rasy lub o innym statusie społecznym. Rozwiązaniem tego problemu miała być Maxwell Street, największa otwarta przestrzeń publiczna, odwiedzana codziennie przez dziesiątki tysięcy ludzi każdego koloru skóry, wiary i pochodzenia etnicznego. To była wyjątkowa miejska oaza, miejsce wymykające się wszelkim podziałom, jakie istniały w mieście.

Formalna segregacja rasowa, taka jak na Południu USA, w Chicago nie istniała, ale podziały rasowe, szczególnie w miejscu zamieszkania, już tak. Na Maxwell Street czarni muzycy mieli możliwość kontaktu z publicznością, która nigdy nie odwiedziłaby ich klubów ani sal tanecznych w południowej lub zachodniej części miasta. W mieście żyli ludzie różnych ras i wielu narodowości, ale wszystkie grupy strzegły swoich granic. Chicago nie było rasistowskie, ale rasowo posegregowane. Miasto mogło „pochwalić” się tym, że było najbardziej podzielonym rasowo i etnicznie miejscem w USA.

Fundament Chicago blues

W 1947 roku siedemnastoletni Little Walter postanowił nagrać swoją pierwszą płytę w mieszczącym się na Maxwell Street sklepie muzycznym Abrams’s Maxwell Radio. W tamtym momencie nieświadomy swojej oryginalności i talentu muzyk stworzył nowy kanon miejskiego bluesa. To nagranie i jego kontynuacje w następnych latach były częścią budowania fundamentów nowej muzyki. Najstarsze istniejące nagrania Little Walter rozbrzmiewają charakterystycznym rytmem i melodyką miejskiego bluesa. Szczególnie jego gra na harmonijce ustnej stała się synonimem muzyki, którą znamy jako „Chicago blues”.

Właściciele sklepów na Maxwell Street chcąc przyciągnąć jak najwięcej kupujących, użyczali ulicznym muzykom miejsca przed swoimi lokalami i umożliwiali dostęp do sieci elektrycznej. Muzycy podłączali swoje instrumenty do wzmacniaczy i elektryfikowali swojego bluesa. Nowa, elektryczna muzyka brzmiała świeżo i dynamicznie. Tym samym Maxwell Street stała się poligonem doświadczalnym nie tylko dla nowych pomysłów na to, jak zarobić pieniądze w handlu, ale również jak tworzyć nową „miejską” muzykę – taką, która przebijała się przez hałaśliwe głosy pokrzykujących sprzedawców, naganiaczy sklepowych, targujących się klientów i głośne napomnienia ulicznych kaznodziejów.

Pielgrzymki do miasta

Z wielkiego Chicago było już stosunkowo blisko do muzycznych metropolii świata. Sława nowej muzyki rozprzestrzeniała się błyskawicznie po całym globie, docierając szczególnie do zrewoltowanej, młodej Europy. Ale nie tylko bluesmani z Chicago byli kurierami nowej muzyki. Zaczęły się muzyczne pielgrzymki do „Windy City”, by wsłuchiwać się w jego nowe rytmy i melodie. A te, grane na Maxwell Street lub w podobnych jej miejscach, były proste, surowe i dramatycznie intensywne.

Cała wczesna generacja brytyjskich grup pop i rock’n rolla odwiedzała Chicago i Maxwell Street, gdzie wykupywała wszystko, co produkowały lokalne wytwórnie płytowe. Szukając bluesowych inspiracji, dniami i nocami przybysze przesiadywali w klubach muzycznych nie tylko w południowej i zachodniej części Chicago. Rosnąca popularność bluesa spowodowała prawdziwy wysyp klubów muzycznych również w północnej części miasta.

Mapa - Kluby, studia nagrań, sale koncertowe w Chicago w pierwszej połowie XX wieku
Kluby, studia nagrań, sale koncertowe w Chicago w pierwszej połowie XX wieku. © The Chicago History Museum

Reprodukować i naśladować

Szczególne związki z Maxwell Street mieli muzycy Rolling Stones. Nie tylko zaczerpnęli nazwę swojej grupy z jednego z utworów Muddy Waltersa, ale również wsłuchiwali się w rytm, formę i wykonanie ulicznego bluesa i próbowali je naśladować. Najlepszym przykładem takiego wpływu jest zaczerpnięcie od Carrie Robinsons, legendarnej śpiewaczki bluesa i gospel (która występowała na Maxwell Street od początku lat 40. do końca lat 70.), choreografii z jej „świętego tańca” do utworu „Power”. Ten sam taniec w wykonaniu Mickeya Jaggera stał się później jednym z rozpoznawalnych znaków The Rolling Stones.

Carrie Robinson – Power To Live Right [Colourised] 1964

Takty nowej muzyki – Chicago Electric Blues – nagrywane były na płytach muzyków tworzących tak zwaną „brytyjską inwazję muzyczną”. Nazwa ta przyjęła się po serii koncertów brytyjskich grup w USA, wśród których byli: The Beatles, The Animals, Herman’s Hermits.

W latach 60. blues stanowił już solidną markę muzyczną, która współtworzyła współczesne trendy. Już w 1958 roku sławna Nowojorska Orkiestra Symfoniczna pod batutą Leonarda Bernsteina wystąpiła z koncertem, którego główną atrakcją był utwór Williama C. Handy’ego „St. Louis Blues”. Był to symboliczny moment oficjalnego uznania bluesa, muzyki, którą jeszcze przed paroma dekadami nazywano „bezimiennym muzycznym podrzutkiem”. Teraz już nie była anonimowa i inspirowała szerokie masy muzyków. Zaczęto ją reprodukować i naśladować. Jej wpływy można dostrzec w wielu późniejszych formach młodej muzyki takich jak: hard rock, heavy metal i punk.

Oczywiście entuzjazm nie udzielał się wszystkim. Krytyk muzyczny Cliff Prine w 1961 roku w swoim artykule o nowej muzyce szeroko omawiał wszystkie formy muzyczne wywodzące się z kultury Afroamerykanów. Zastanawiające jednak, że na kilku stronach artykułu, na których autor zajmował się omówieniem wszelkich możliwych trendów respektowanego przez wszystkich jazzu, sam blues w tej formie, w jakiej ukształtował się w Chicago, zajmował dosłownie kilkanaście linijek tekstu. Dla Cliffa Prine blues nie był przyszłością muzyki, lecz tylko początkiem znanego i uznanego już na całym świecie jazzu.

„To” dało się sprzedać

Parę lat później w opisach i wartościowaniu bluesa pobrzmiewały już inne tony. To on stał się wówczas głównym przedmiotem analiz krytyków muzycznych. Idolami muzycznymi zostali: Ray Charles, Aretha Franklin, James Brown, Fats Domino, Bill Hally, Chuck Berry, Elvis Presley i setki innych muzyków, którzy nierzadko byli aktywni już od lat 50. Aby opisać swoją twórczość, często mówili o soul, rhytm&blues, rock&roll.  Jednak oczywiste było, że to przecież blues był fundamentem ich nowej muzyki.

Ta muzyka nie wymagała wyksztalcenia ani umiejętności rozumienia. Nie należało jej pojmować umysłem. Miała trafiać bezpośrednio do nóg i zmuszać do tańca. Była melancholijna, radosna i zabawna, a przede wszystkim zaczęła podobać się wszystkim.

Aby osiągnąć globalną rozpoznawalność, taka, jaka cieszył się już na przykład rock&roll, blues potrzebował jednak potężnego kanału promocyjnego. Kiedyś było nim radio i nagrania płytowe. W drugiej połowie XX wieku telewizja i tak zwany Hollywood pomagały „sprzedać” blues szerokim masom konsumentów. Jeśli trzeba by było wskazać na kogoś lub na coś, co dało bluesowi tę pożądaną, globalną popularność i akceptację, to należałoby wymienić grupę muzyczną The Blues Brothers znaną ze swoich występów w programie telewizyjnym Saturday Night Live. Jej telewizyjny sukces z końca lat 70. został przypieczętowany produkcją filmową. W 1980 roku miała miejsce premiera filmu „The Blues Brothers”, w którym główne role grali John Belushi (Jake Blues) i Dan Aykroyd (Elwood Blues). W filmie, który był rodzajem komediowego musicalu, udało się umieścić prawie kompletny zbiór klasycznych utworów bluesowych. W ciągu półtorej godziny oglądania tego obrazu widzowie na całym świecie przechodzili błyskawiczny kurs tego, czym jest blues. Niemal natychmiast film, aktorów, muzyków i same utwory okrzyknięto światowymi idolami i przebojami. Kultowy status tej komedii trwa do dziś i jest hołdem złożonym bluesowi oraz wyznaniem miłości wobec miasta Chicago. Stało się to po części dzięki temu, że wystąpili w niej legendarni muzycy, takich jak: Aretha Franklin, James Brown,  Cab Calloway,  Ray Charles czy John Lee Hooker.

Muzyczne „boom boom”

W jednej ze scen filmu można zobaczyć przejazd The Blues Brothers przez Maxwell Street Na ulicy przelewał się tłum ludzi, na straganach i chodnikach odbywał się intensywny handel. Celem wizyty filmowego Jaka i Elwooda Blues było jednak nie targowisko, lecz Nate’s Delicatessen (w filmie nazwane Soul Food Café), legendarny bar, który stanowił własność Afroamerykanina Nate’a Duncana, miejsce oferujące najlepsze w okolicy… koszerne jedzenie. To nie była żadna ekstrawagancja, lecz prosta kontynuacja długiej tradycji zapoczątkowanej przez poprzedniego, wieloletniego, żydowskiego właściciela – Bena Lyona. Nate’s Delicatessen nie był zwykłym barem, a ważną lokalizacją dla chicagowskiego bluesa. Tak przed wejściem do baru, jak i na jego zapleczu (pod tak zwanym „drzewem bluesu”) odbywały się improwizowane koncerty. W filmie te praktyki zilustrował legendarny John Lee Hooker ze swoim przebojem „Boom Boom”, a filmowa właścicielka Soul Food Café (grana przez Arethę Franklin) zaśpiewała jeden z największych swoich przebojów – „Think”.

Credit: BluesyGibby

Po premierze filmu „The Blues Brothers” fascynacja i publiczne zainteresowanie bluesem dosłownie eksplodowało. Film stał się kultowy, muzyka i poszczególni wykonawcy również. Było to globalne zainteresowanie szerokich mas odbiorców, a nie tylko stosunkowo wąskiej grupy wyrafinowanych, muzycznych koneserów. Wszyscy kochali blues i prawie wszyscy próbowali go naśladować. Dzięki prostej strukturze muzycznej i chwytliwej melodyce blues znalazł naśladowców w najbardziej odległych od Chicago miejscach na świecie.

Prosta recepta

Efekty nie zawsze były imponujące. Żartobliwe podsumowanie tego bluesowego szaleństwa, które w zasadzie trwa do dziś, znaleźć można w Uncyclopedii – witrynie internetowej parodiującej Wikipedię. Większość opisów i definicji nie ma wiele wspólnego z realizmem, ale trzeba przyznać, że w każdy opisie można znaleźć ziarnko prawdy. Tak więc w haśle „Jak grać bluesa” można przeczytać następujące porady:

  1. Zacznij od depresyjnego wstępu, takiego jak: »Moja kobieta zostawiła mnie dla jakiegoś grubego płaza« lub »Obudziłem się dziś rano z małpą na mojej twarzy« lub »Jestem tak zdołowany, że nie mogłem obudzić się dziś rano«.
  2. Nie zaczynaj od linijki: »Jestem tak szczęśliwy, że mogę tańczyć« lub »Kochanie, wyglądasz pięknie dziś wieczorem« (…)
  3. Blues jest prosty. Pierwsza linijka jest o czymś złym, co się już zdarzyło, druga potwierdza słowa o życiowym nieszczęściu, a ostatnia linijka rymuje się z pierwszymi dwoma stwierdzeniami o fatum, które wisi nad życiem. Wystarczy wybrać dwa słowa ze słownika rymów, a następnie napisać wers bluesa. Blues nie jest kwestią koloru skóry. To kwestia pecha. Oprah nie może śpiewać bluesa. Gary Coleman mógł. Brzydcy, biali ludzie również dostali przyzwolenie na śpiewanie bluesa.

Zwycięski pochód bluesa, zarówno tego oryginalnego, jak też milionów przeróbek i plagiatów, dla wielu ludzi stal się ścieżką dźwiękową ich życia i niepodlegającym dyskusji fundamentem muzycznym pop-muzyki. Droga bluesa do powszechnego uznania była długa, skomplikowana i bolesna. Jedną z głównych stacji przesiadkowych na drodze z Delty Missisipi ku świadomości ludzi na całym świecie był bruk na Maxwell Street.

Black man playing a guitar, on Maxwell Street
Ostatni koncert na ruinach starej Maxwell Street © Library of Congress

Dziś na tej słynnej ulicy zaległa cisza, a miejsce spontanicznej sceny muzycznej zajęły na dobre i złe media cyfrowe. To, co się nie zmieniło, to miłość i tęsknota za czymś, co jest w stanie ukoić samotność, wyjaśnić smutek lub wyrazić radość i satysfakcję. Dokładnie tak, jak kiedyś na narożnikach ulicznych, tak dziś na stronach You Tube ludzie wyznają swoje problemy i nadzieje, a jednym z najlepszych na to sposobów jest stary, dobry blues.

„Rodzina jest na górze. Jestem w piwnicy ze starym przyjacielem; on ma gibsona, ja mam fendera. Spotykamy się raz w miesiącu, popalamy trawkę i przeglądamy listę nagrań. Śpiące psy grzeją nasze stopy. Nie da się ukryć, że życie jest dobre”.

„Jest godzina pierwsza w nocy w moim mieście rodzinnym w Brazylii. Deszcz pada i psy ujadają. Słucham fantastycznego bluesa i czuję się, jakbym był w niebie.”

Udostępnij

Maxwell Street w Chicago w latach 50

Chicago – Maxwell Street

W nieodległej przeszłości były to punkty na mapie zaznaczające miejsca, gdzie wydarzyły się rzeczy niecodzienne, gdzie narodziły się rewolucyjne pomysły zmieniające życie zwykłych ludzi na

Czytaj więcej »