Chicago – Maxwell Street

W nieodległej przeszłości były to punkty na mapie zaznaczające miejsca, gdzie wydarzyły się rzeczy niecodzienne, gdzie narodziły się rewolucyjne pomysły zmieniające życie zwykłych ludzi na całym świecie. Wpływ tych idei na nasze życie był ogromny, mimo że fizycznie miejsca ich narodzin często były odlegle o tysiące kilometrów od naszych domów rodzinnych. Stawały się one jednak częścią naszej historii, kształtowały naszą świadomość i tożsamość.

Dziś, w czasach niemożliwej do uporządkowania i skatalogowania masy informacyjnej atakującej nas każdego dnia, wydaje się, że pewne przełomowe wydarzenia i miejsca ich narodzenia okazują się mało ważnym szczegółami. Można odnieść wrażenie, że nie ma potrzeby pamiętania o nich. Powoli znikają materialne ślady świadczące o tym, że kiedykolwiek się zdarzyły. Wkrótce wiele dziejowych wydarzeń już nie będzie miało swojego fizycznego śladu i zostanie po nich wyłącznie krótka notka w wyszukiwarce Google.

To nie będzie turystyczny hit

Miejsce, o którym chcę opowiedzieć, z pewnością nie stanie się przebojem turystyki masowej. Nie będzie tłumnie odwiedzane i komentowane na przykład przez entuzjastów Facebooka lub Instagrama. Ci, którzy je odwiedzą, będą mieli problem ze zrobieniem efektownego „selfie”. Nie można tu kupić atrakcyjnych pamiątek ani znaleźć lokali gastronomicznych z gwiazdkami Michelina. Co najwyżej można liczyć na zwykłego Starbucksa lub budkę z pospolitym hot dogiem. Nikt nie emocjonuje się pobytem w tych miejscach i nikt nie rozpływa się w zachwycie nad nimi w mediach społecznych.

Czy jednak odwiedzanie takiego miejsca, będącego już w drodze do zapomnienia i fizycznej zagłady, ma sens? Osobiście uważam, że warto je zobaczyć. Kiedy chce się coś dogłębnie poznać, ważna jest fizyczna obecność na miejscu wydarzeń. Zawsze zadziwiam sam siebie, bo odwiedzając niezwykłe miejsca, niezbyt aktywnie je fotografuję i dokumentuję. Przyczyna tego jest stosunkowo prosta. Wiem przecież, że wszystkie potrzebne fakty odnajdę w bibliotekach i Internecie, a zdjęcia mogę kupić w agencjach fotograficznych. W czasie tych wizyt najbardziej interesuje mnie to, jak mają się te lokalizacje do innych fizycznych punktów odniesienia. Na miejscu szukam wielkości, skali, poznaję otoczenie, dźwięki, kolory, temperaturę, zapachy – innymi słowy dotykam fizycznych wyróżników tych wyjątkowych miejsc.

Chicago nocą
Maxwell Street było zawsze bramą wjazdową do wielkiego Chicago, © Señor_Codo, Wikipedia Commons

Optymizm i witalność

Nad miejscem, które pragnę opisać, rozciąga się specjalna aura. Nie patrzę na nie jak na deprymujący symbol dawnej świetności ani gorzkie świadectwo upływającego czasu. Przeciwnie, dla mnie są one źródłem optymizmu. Obecny stan tych miejsc jest dowodem na to, co najbardziej doceniam w amerykańskiej cywilizacji – na optymizm i wyjątkową witalność ludzi. Ta witalność, niepohamowane dążenie do ciągłej zmiany, przemożny pęd do zrealizowania pomysłów na lepsze życie są częścią procesu, który nie pozwala Amerykanom na zatrzymanie się i kontemplowanie już osiągniętego sukcesu. Jak klasyczni homines fabrir są oni zręcznymi ludźmi, wytwórcami, ludźmi czynu. Tak często krytykowana w wielu krajach amerykańska maniera szybkiego burzenia i budowania na tym samym miejscu nowych rzeczy, a tym samym rezygnacji z prób zachowania i konserwacji tego, co stare, jest dla mnie jawnym dowodem tej witalności i energii. Popycha kraj i ludzi w kierunku wyjątkowych osiągnięć, które przez innych uznane zostałyby za brak szacunku dla historii, za fantazje lub brak zdrowego rozsądku. Już w połowie XIX wieku opisał to zjawisko Herman Melville w swojej książce Biały kubrak (White Jackett,1850):

„Są sprawy, w których Ameryka powinna stwarzać precedensy, zamiast ulegać dawnym wzorom. W miarę możliwości powinniśmy stać się nauczycielami potomnych, a nie uczniami minionych pokoleń. Przyszłość niesie nam więcej niż dała nam przeszłość (…)

Przez pomyłkę, prosto w historię

Byłem autentycznie zażenowany. Po wielu latach bezproblemowego podróżowania po ulicach największych miast amerykańskich to, co zrobiłem, było zawstydzające. Mój plan był taki oczywisty. Miałem jechać prosto Dan Ryan Expressway w kierunku Kennedy Expressway, aby bez problemów dotrzeć do lotniska O´Hare. Zrelaksowany i pewny siebie delektowałem się szczęśliwym zakończeniem kolejnej podróży. Zatrzymywany co pewien czas w popołudniowych korkach miałem możliwość podziwiać imponujące sylwetki wieżowców Chicago wyłaniające się po lewej stronie autostrady. Po jakimś czasie stwierdziłem, że coś jednak jest nie tak. Wspaniałe skyline właściwie powinno być widoczne po prawej stronie mojego samochodu, a nie po lewej. Nie jechałem na lotnisko! Wręcz przeciwnie, z każdą minutą oddalałem się od niego! Pierwszą i jedyną reakcja była chęć natychmiastowego zjazdu z autostrady i zawrócenia w planowanym kierunku. Po paru nerwowych minutach ochłonąłem i stwierdziłem, że może i dobrze, że mój dojazd do O’Hare trochę się opóźni. W końcu miałem jeszcze cztery godziny do odlotu. Zacząłem szukać miejsca do zaparkowania i bez problemów znalazłem niezatłoczony parking tuż przy autostradzie, należący do University Village, a dokładnie mówiąc – do University of Illinois at Chicago (UIC).

 Po zaparkowaniu samochodu wyszedłem na ulicę, która po niewielkich poprawkach mogłaby być kopią małomiasteczkowego Main Street z lat 60. lub – już bez jakichkolwiek poprawek – fotografią z ulotki agenta nieruchomości reklamującej pełne słońca życie w nowoczesnym kampusie uniwersyteckim. Otoczyły mnie nowe, lecz udające budynki z innej epoki domy mieszkalne przeznaczone dla dobrze sytuowanych studentów, pracowników uniwersytetu i zamożnych mieszkańców Chicago. Na parterze kamienic ulokowały się eleganckie kawiarnie i bary. Na chodnikach było niewielu przechodniów, lecz dawała się odczuć dyskretna obecność ochroniarzy z firm dbających o bezpieczeństwo i spokój tego miejsca. Miałem nieodparte wyrażenie, że ktoś zaprojektował tę ulicę z myślą o odtworzeniu klimatu „starych, dobrych czasów”. Częściowo to się udało, z tym tylko zastrzeżeniem, że wszystko było nowiutkie, uładzone i uczesane – dokładnie takie, jak dobrze zrobiona scenografia teatralna.

Maxwell Street w Chicago teraz
Ktoś zaprojektował nowa Maxwell Street z myślą o odtworzeniu klimatu „starych, dobrych czasów”, dokładnie tak, jak dobrze zrobioną scenografię teatralną, © Stalmar Publikation

Klasyczne déjà vu

Nie potrzebowałem wiele czasu, aby stwierdzić, że jestem w miejscu specjalnym i na swój sposób znanym mi od wielu lat. Było to miejsce, które fascynowało mnie i frapowało moją wyobraźnię przez kolejne dekady, od najmłodszych lat mojego życia. Nosiłem w sobie obraz tego miejsca niemal przez cale życie, w ten czy inny sposób, wielokrotnie pojawiało się ono w moim życiu, ale za każdym razem z innego powodu. Przez długi czas nie wiedziałem, jak to miejsce się nazywa i gdzie leży. Minęło wiele lat zanim skojarzyłem, że chodzi o ten właśnie, niewielki skrawek ziemi położony w zachodniej części centrum Chicago. Z pewnym wzruszeniem stwierdziłem, że w końcu wylądowałem na legendarnym skrzyżowaniu Halsted i Maxwell Street. Moja znajomość z tym miejscem rozpoczęła się kilkadziesiąt lat wcześniej w moim rodzinnym mieście oddalonym tysiące kilometrów od Chicago.

Ciocia z Ameryki

Jako dziecko zawsze z radością witałem listonosza, który przynosił awizo pocztowe będące sygnałem, że moja mama może odebrać paczkę z dalekiej Ameryki. Nadawcą paczek była najlepsza przyjaciółka mojej mamy mieszkająca w Chicago. I choć zawartość tych paczek była dla mnie wielkim rozczarowaniem, nikt nie mógł mi odebrać przyjemności studiowania samego kartonu, naklejek pocztowych, dziwnych symboli i zapachu innego świata. Wspomniane rozczarowanie zawartością paczek wynikało z tego, że nie zawierały nic, co mogłoby zainteresować małego chłopca, a tylko masę używanych ubrań.

Ta niezrozumiała dla mnie zawartość przesyłki dawała się jednak łatwo wyjaśnić. Moja mama była fantastycznie dobrą krawcową, a jej przyjaciółka z Chicago energiczną kobietą, która uważała, że życie daje nieskończone możliwości zrobienia dobrego biznesu. W paczkach przysyłanych do mojej mamy przychodziły używane ubrania, wszystkie uszyte z najlepszych jakościowo tkanin. W rękach dobrej krawcowej, wyczuwającej bieżące mody, mogły one przeistoczyć się w nowe sukienki, płaszcze i bluzki, a więc obiekty pożądania kobiet w nadal biednej Europie lat 60.

Wielkiego biznesu mama nie zrobiła, ale osobiste wizyty przyjaciółki z Chicago, choć nie częste, były jednak jasnym punktem naszej szarej rzeczywistości. W tych dnia mieliśmy fundowane kino, gdzie wyświetlano najlepsze ówczesne westerny, takie na przykład, jak „Siedmiu wspaniałych” czy „Rio Bravo”. Po powrocie z kina czekał na nas najprawdziwszy amerykański sernik cytrynowy i opowiadania o miejscu, skąd pochodziły ubrania przysyłane pocztą. A miejsce to nie było tak nudne, jak rodzime sklepy z materiałami i pasmanterią.

Wszystko - o ile cena jest "właściwa”

Według gościa z Chicago było to najciekawsze miejsce w całym mieście, szczególnie w niedzielne przedpołudnie. Wtedy to na Maxwell Street zjeżdżało się przysłowiowe pół miasta, aby sprzedać drogo lub kupić tanio. Nowe i używane towary wystawione w sklepikach, na stoiskach i wyłożone wprost na chodnikach były tanie, toteż Maxwell Street rzeczywiście zasłużyło na miano komercyjnego raju – bez względu na to, czy towar pochodził z fabryki leżącej parę przecznic dalej, czy z odległego Tajwanu lub Włoch. Mieszkańcy Chicago przychodzili tu na takiej samej zasadzie, jak dziś jedzie się do centrum handlowego, gdzie wszystko jest tańsze niż w sklepach i butikach w centrum miasta i gdzie istnieje duże prawdopodobieństwo zaznania dobrej, darmowej rozrywki. Tu zawsze można było spotkać ciekawych ludzi i zjeść coś pysznego.

Maxwell Street w Chicago w niedzielę, tłum ludzi przy stoisku z butami
Tu kupowano i sprzedawano dosłownie wszystko, tak u sklepikarzy, jak i u obnośnych handlarzy, na stoiskach ulicznych i w imponujących „salonach”, © Cushman Charles Weever, Indiana University, Bloomington.

Dosłownie na każdym narożniku ulic w okolicy Maxwell Streeet sprzedawano tradycyjne: Polish sausage, kotlety schabowe, Vienna Beef, koszerną wołowinę, kiszone ogórki, marynowane śledzie, antrykot. Koniecznie z takimi dodatkami, jak grillowana cebula i ciepłe frytki ziemniaczane. Na targowisku królowała wołowina i kiełbasa, ale można było zjeść jeszcze w tym czasie egzotyczne tacos, catfish lub chicken wings. Niektóre bary sprzedające hot dogi, tak jak sławny „Jim’s Orginal”, działały 24 godziny na dobę, 365 dni w roku.

Serwowano tu nie tylko doskonałe jedzenie. Ramię w ramię ze sprzedawcami kiełbasek stali kaznodzieje, księża, pastorzy i nawiedzeni prorocy wszelkich możliwych wyznań. Targowisko odwiedzane codziennie przez tłumy mieszkańców Chicago było dla rozmaitych duchownych doskonałym miejscem do szerzenia wiary i werbowania nowych wiernych. 

Maxwell Street w Chicago, stoisko z polskimi hot dogami
Jedyny ocalały z dawnego Maxwell Street. THE Maxwell Street Polish Hot Dog zatłoczony o 4 rano ©Alfred Lui, Wikipedia Commons

Miasto-cud

Pod koniec XIX wieku Chicago szybko zmieniło swoje oblicze i przekształciło się z małego miasta ulokowanego na bagnisku w milionową metropolię dającą ludziom pracę i wolność osobistą. Opisywano je jako cud gospodarczy i cywilizacyjny, centrum nowej industrialnej Ameryki i poważnego konkurenta dla dotychczasowego dominanta – Nowego Jorku.

Historia Maxwell Street i jej okolic przypomina dzieje setek podobnych dzielnic miejskich rodzących się w młodym państwie amerykańskim. Choć sama ulica i okoliczne kwartały już w latach 50. XX wieku wyglądały jak rejon dążący do niesławnego statusu slumsu miejskiego (co stało się faktem potwierdzonym przez decyzje władz miejskich w 1966 roku), to wyjątkowa historia tej okolicy zapisała się w świadomości zarówno mieszkańców Chicago, jak i milionów ludzi na całym świecie.
To była ulica ludzi pracy, tych biedniejszych, ale aspirujących do osiągniecia życiowego sukcesu. Fakt, że biedniejsi ludzie chcieli osiedlać się właśnie tutaj, nie było przypadkiem. Maxwell Street była położona na zachodnim brzegu Chicago River. Po drugiej stronie rzeki znajdowały się liczne dworce kolejowe, które tworzyły największy na kontynencie kolejowy węzeł. Tu przybywały tysiące imigrantów, tak z dalekiej Europy, jak i z amerykańskiego Południa. Bliskość dworców, a jednocześnie odseparowanie Maxwell Street od ścisłego centrum miasta przez rzekę, wielkie składy drewna, tory i bocznice kolejowe stworzyły swoistą enklawę. Ulica leżała blisko centrum, ale jednocześnie była wyraźnie wydzieloną częścią miasta, o której istnieniu większość zamożnych mieszkańców Chicago nie wiedziała, albo nie chciała wiedzieć

Maxwell Street w Chicago w latach 50
Na Maxwell Street zjeżdżało się przysłowiowe pół miasta, aby sprzedać drogo lub kupić tanio, © The Library of Congress

Nie do końca Amerykanie

To była biedna część miasta. Jej mieszkańcy nie za bardzo pasowali do stereotypowego obrazu „nowych Amerykanów”. Nawet w tak przyjaznym dla imigracji kraju, jak USA, nie wszyscy byli oczekiwani i przyjmowani z otwartymi rękami. „Nowi” nie pasowali do pożądanego modelu „dobrego” imigranta, a więc – białego protestanta, Anglosasa lub mieszańca Europu Północnej. Według rozpowszechnianych stereotypów tylko tacy przybysze byli pracowici, odpowiedzialni i dobrze się prowadzili.

Większość z nowo przybyłych była Żydami lub katolikami, pochodzącymi z południowej lub wschodniej Europy. Imigrantom z południa i wschodu Europy często zarzucano lenistwo, nieodpowiedzialność i brak wykształcenia. W przyjezdnych widziano przeszkodę w rozwoju kraju i źródło destabilizacji narodu. Argumentowano, że np. Polacy nie chcą mieć irlandzkiego księdza, a Irlandczycy nie chcą chodzić do niemieckich kościołów. Idea tolerancji, która wydawała się być fundamentem nowego narodu, miała być zagrożona, ponieważ „nowi” nie wiedzieli, co ona oznacza, ani nie wiedzieli, jak żyć w symbiozie z innymi grupami etnicznymi. Tej tradycji rzekomo nie mieli w swoim bagażu przywiezionym ze starego kraju.

Żródło: Chicago’s Best

Maxwell Street było inne

Zakwalifikowanie się do takiej niepożądanej grupy imigrantów nie ułatwiało startu życiowego, ale – przynajmniej na Maxwell Street – , nie czyniło go niemożliwym. Maxwell Street stała się naturalnym terenem azylu i szansą przetrwania i to na własnych, przywiezionych ze starego kraju zasadach. Tak jak wiele innych sławnych slumsów (np. nowojorskie the Lower East Side) była ona po prostu potrzebna miastu. Slumsy zachowały swoją prastarą rolę schronienia dla uciśnionych. Były widownią starć społecznych i napięć między tworzącymi się ugrupowaniami, tyglem, w którym stapiają się rozmaite postawy życiowe i obyczaje, szkołą dla ludzi biednych. Pierwszy znaczny napływ nowych mieszkańców był związany z Wielkim Pożarem w 1871 roku, pożarem, który – o, ironio losu! – wybuchł kilka przecznic od samej Maxwell Street. Mieszkańcy spalonych dzielnic Chicago i nieprzerwanie napływający imigranci skierowali swoje oczy na The Near West Side, a szczególnie na rejon wyznaczany przez ulice: Maxwell, Jefferson i Halmstad. Wśród przybywających imigrantów wyróżniała się szczególnie duża grupa Żydów z Rosji i Europy Wschodniej, którzy masowo zamieszkiwali w prostych, małych domach, które opuszczali niemieccy lub irlandzcy lokatorzy.  Wyprowadzanie się Niemców i Irlandczyków z relatywnie biednego The Near West Side było naturalnym ruchem ludzi, którzy już zdążyli awansować życiowo i stać ich już było na zamieszkanie w „lepszych”, północnych częściach miasta.

Domy, które pozostawiali, były małe, wręcz spartańskie. Zgodnie z ówczesną modą posiadały proste, drewniane konstrukcje. Z czasem ich fasady, stwarzając pozór, że mamy do czynienia z solidnymi, murowanymi kamienicami miejskimi. Domy te były wielokrotnie przebudowywane. Prawie zawsze chodziło o powiększenie o nową powierzchnię handlową lub o pomieszczenia dla nowych lokatorów. W 1891 roku na półtorakilometrowej Maxwell Street mieszkało ponad 16 tysięcy osób, do dyspozycji których było ponad 40 synagog, kościołów, instytucji kulturalnych, szkół i domów pomocy społecznej.

Stała rotacja

Masowy napływ żydowskich imigrantów zaczął przekształcać całą okolicę. Można było przejść długie kilometry i oglądać tylko napisy oraz szyldy po hebrajsku lub w jidysz, a nie usłyszeć ani jednego słowa po angielsku. Mimo to, z racji intensywnych kontaktów handlowych z sąsiednimi grupami etnicznymi, Grekami, Włochami, Czechami, Polakami, na Maxwell Street udało się stworzyć centrum komercyjne, które było w stanie zaspokoić wszelkie potrzeby.

Ciągłe zmiany etniczne i rasowe trwały nieprzerwalnie aż do 1994 roku, a więc do momentu likwidacji targowiska na Maxwell Street.

Już w latach 20. XX wieku lepiej sytuowani Żydzi zaczęli powoli wyprowadzać się z Maxwell Street, a ich domy zajmowane były przez kolejne grupy nowych imigrantów. Tym razem byli to przybysze z amerykańskiego Południa i Meksyku. W momencie likwidacji targowiska Afroamerykanie byli największą grupą mieszkańców tego rejonu, a połowa wszystkich stoisk i sklepów należała już do Latynosów. Mimo, że wszystkie grupy etniczne, które nadawały ton Maxwell Street w kolejnych dziesięcioleciach, w praktyce stosowały zasady etnicznej, rasowej i socjalnej segregacji w miejscu zamieszkania, to ich wzajemne kontakty handlowe okazywały się bardzo intensywne i odbywały się na zaakceptowanym przez wszystkich gruncie– targowisku obejmującym Maxwell Street i siedem okolicznych przecznic. Kolorem, który był powszechnie akceptowany przez wszystkich, był „zielony” – kolor amerykańskiego dolara.

Kontrolowany chaos

Przed swoimi nowymi amerykańskimi domami przybysze z Rosji i Europy Wschodniej zaczęli stawiać prowizoryczne przybudówki lub zwykle stragany, które służyły za sklepy i zakłady usługowe. Tym, którzy nie mieli takiej możliwości, nie pozostawało nic innego, jak tylko sprzedaż obwoźna, handel na chodnikach lub z użyciem własnego ciała jako chodzącego słupa reklamowego i straganu w jednym. Rozkwit handlu, rzemiosła i wszelkiego rodzaju usług był tak wielki, że już w 1912 roku władze miasta musiały formalne wyznaczyć, a co za tym idzie ograniczyć, powierzchnie tego błyskawicznie rosnącego jarmarku rozlewającego się na Maxwell Street i okoliczne ulice. Wyznaczono nawet formalnego komisarza, który miał dopilnowywać, aby miejskie rozporządzenia porządkowe w sprawie handlu były respektowane. Ustalone zasady brzmiały prosto. Handel mógł odbywać się codziennie w godzinach od szóstej do dziewiętnastej. Władze miasta miały ambicje decydowania o sposobie ustawiania straganów, ich kolorystyce, zasadach ruchu drogowego i higieny na terenie targowiska. Zwykle życie oraz osobiste poglądy klientów i sprzedawców modyfikowały te ambitne plany i sprawiały, że Maxwell Street przez cały XX wiek funkcjonowała jako częściowo – i tylko częściowo – poddający się kontroli chaos.

Original Curt Teich Postcard Donation 1940-49, Wikipiedia Commoms

Błyszcząca pułapka

W 1939 roku MSMA (The Maxwell Street Merchants Association) zrzeszało właścicieli 228 sklepów i 89 sprzedawców obwoźnych Oprócz członków MSMA na każdym wolnym metrze kwadratowym nadającym się do handlu roiła się niezliczona liczba „dzikich lokatorów”, z których każdy chciał prowadzić swoje interesy. W latach 50. XX wieku w przeciętną niedziele handlowa Maxwell Street zmieniała się w największy w USA „pchli targ”. W takim dniu przez tę okolice przewijało się nawet 60 tysięcy ludzi – wszyscy z nadzieją na zrobienie dobrego biznesu.  W soboty i niedziele teren był tak zatłoczony, że ruch samochodowy ustawał.  Tak potężna liczba potencjalnych klientów zjeżdżających z całego miasta była jak magnes nawet dla bardziej renomowanych firm, które wprawdzie nie chciały być kojarzone z samym targowiskiem, jednak chętnie zapraszały do swoich salonów co bardziej zamożnych klientów. Banki, restauracje, teatry, sale widowiskowe, a nawet domy towarowe pobudowały własne budynki w pobliżu Halsted Street i Roosevelt Road.
Maxwell Street Market stał się wibrującą, pełną energii ulicą handlową, gdzie przyjeżdżało się kupować nowe i używane: buty, kapelusze, ubrania, koszule, radia, mięso, jarzyny i ryby. Całe kwartały ulic specjalizowały się w handlu określonym typem towarów, na przykład: futrami, wyposażeniem domów, elektroniką, rakietami tenisowymi(?!). Kupowano i sprzedawano dosłownie wszystko, tak u sklepikarzy, jak i u obnośnych handlarzy, na stoiskach ulicznych i w imponujących „salonach”. Takie sklepy jak Gabriel’s, Smokey Joe’s, Mackevich’s, Robinson’s potrafiły zajmować do dwóch tysięcy metrów kwadratowych powierzchni handlowej.

Simone de Beauvior, francuska pisarka i filozofka, która odwiedziła Maxwell Street pod koniec lat 40. XX wieku, opisywała to miejsce z nieskrywaną afektacją:

„Przesądy, nauka, religia, jedzenie, fizyczne i duchowe środki lecznicze, szmaty, jedwabie, popcorn, gitary, radia, – co za niezwykła mieszanka ze wszystkich cywilizacji i ras, które istniały w czasie i przestrzeni. W rękach kupców, kaznodziejów i szarlatanów stają się one błyszcząca pułapką, pełną jasnych kolorów, jak tysiące pawich piór.”

Maxwell Street w Chicago w latach 50, czarnoskóry mężczyzna z aparatami fotograficznymi
"Przesądy, nauka, religia, jedzenie, fizyczne i duchowe środki lecznicze, szmaty, jedwabie, popcorn, gitary, radia, – co za niezwykła mieszanka ze wszystkich cywilizacji i ras, które istniały w czasie i przestrzeni.” © The Library of Congress

Klimat zbiorowego szaleństwa

Maxwell Street Market podlegał ciągłej przemianie. W ostatnich latach swojego istnienia, czyli pod koniec XX wieku, szczególnie widać było dominację Afroamerykanów i Meksykanów. Koreańczycy w pełni opanowali handel używaną i nową elektroniką. Inną – i to nie małą – grupę tworzyli ludzie rożnej proweniencji, którzy obracali towarami bliżej nieokreślonego pochodzenia. „Towary często pochodziły z podejrzanych źródeł. Były pirackimi kopiami lub kradzione z wagonów na pobliskich składach kolejowych. Tu wystawiane były do szybkiej sprzedaży i mało kto pytał, skąd się wzięły, szczególnie jeśli cena była „właściwa”.
Na Maxwell Street w tym klimacie zbliżonym do zbiorowego szaleństwa cały czas kształtowały się pomysły i formowali się ludzie, którzy potrafili stworzyć rzeczy niecodzienne i zadziwić świat. Już na początku lat 40., bracia Fox, którzy byli uzdolnionymi krawcami rodem z Rosji, wylansowali nowy strój męski, który stał się symbolem ówczesnej kultury młodzieżowej.

Garnitury stworzone przez braci Fox zaczęły być znakiem rozpoznawczym młodych ludzi manifestujących swoją niezależność i niekonwencjonalny styl życia. Jak to kiedyś powiedział jeden z braci, Harold Fox, który nie tylko był krawcem, lecz również uzdolnionym muzykiem: „zoot suit came right off the street and out of the ghetto’’.

Zoot suit wyróżniał się szczególnie szerokimi nogawkami, ekstremalnie wysoką talią i szerokimi ramionami długich marynarek. Garnitur uzupełniały ekscentryczne dodatki, takie jak kapelusze z piórem czy długie, pozłacane łańcuchy zwisające od pasa do samych kolan i powracające do jednej z kieszeni spodni. Ekstrawagancja tych garniturów budziła u młodych ludzi wyjątkowe zainteresowanie, u innych zaś zdziwienie i zgorszenie.

Szczególne miejsce robotniczej Ameryki

Losy i oblicze Maxwell Street kształtowane były nie tylko przez samych jej – pełnych pomysłów i energii – mieszkańców. Ulica i sąsiednie kwartały leżały „niebezpiecznie” blisko samego centrum Chicago, które rosło w siłę jako centrum amerykańskiego kapitalizmy i industrializmu. Wielu możnych patrzyło na tereny Maxwell Street jako na fantastyczny kapitał rozwojowy miasta. Zakusy na zintegrowanie tej enklawy z resztą miasta były coraz mocniejsze, szczególnie wobec odpływu bogatszych mieszkańców do innych części Chicago, podupadającej infrastruktury i katastrofalnego stanu budynków mieszkalnych. Z tego powodu już w połowie lat 50. XX wieku wschodnia część ulicy została przeznaczona do wyburzenia. Na jej miejscu miała zostać zbudowana droga szybkiego ruchu – Dan Ryan Expressway. Nowa autostrada miejska stała się fizyczną barierą dzielącą Maxwell Street na dwie części i powodującą, że jej funkcjonująca jeszcze zachodnia cześć stała się w praktyce ślepą uliczka kończącą się kilkaset metrów na wschód od centralnego skrzyżowania z Halmstad Street. Budowa Dan Ryan Expressway była bolesnym ciosem dla lokalnej społeczności żyjącej tu od pokoleń i cieszącej się niepisaną autonomią. Był to uderzenie bolesne, ale jeszcze nie śmiertelne.

Decydujący atak nastąpił w dopiero w 1965 roku, kiedy władze miasta wskazały ten teren jako lokalizację przyszłego kampusu The University of Illinois at Chicago (UIC). W pierwszej fazie budowy planowano wysiedlić z tego rejonu 14 tysięcy mieszkańców i 800 firm, w większości należących do imigrantów włoskich, greckich i meksykańskich. Dla wszystkich mieszkańców i kupców jeszcze większym szokiem był fakt, że już rok później oficjalnie uznano ten teren za miejski slums. Był to sygnał do rozpoczęcia „akcji oczyszczania” sterowanej przez władze miasta i UIC („keep it clean”). W praktyce oznaczało to szybkie wyburzanie tego, co można było wyburzyć i zaprzestanie jakichkolwiek prac remontowych istniejących budynków. Domy, które miały jeszcze starych właścicieli, w przyszłości miały być wykupione przez UIC i czekała je szybka likwidacja.

Los tej cześć miasta został w praktyce przesądzony. Miała zniknąć z powierzchni ziemi, mimo że stanowiła szczególne miejsce robotniczej Ameryki. Dla wielu generacji imigrantów, robotników, rzemieślników, handlowców był to kawałek miasta, gdzie rozwijać mogli swoje umiejętność przywiezione ze starych krajów, oddalonych nieraz tysiące kilometrów od Chicago. W minionych dziesięcioleciach osiedlenie się właśnie tu było formą udanej ucieczki od biedy i pogromów Europy wschodniej, od traumatycznych przeżyć brutalnej rewolucji meksykańskiej lub od rasistowskiego prawa Jim Crow na Południu Stanów. Near East Side i Maxwell Street były przez prawie 150 lat przysłowiową „ziemią obiecaną”, punktem, gdzie ludzie bez względu na rasę i pochodzenie mogli znaleźć swoje miejsce i przeżyć swój pierwszy, ciężki okres aklimatyzacji w wielkim mieście.

Nowi imigranci, dla których okolice Maxwell Street były często pierwszym amerykańskim adresem, wyróżniali się szczególną umiejętnością i energią w tworzeniu własnego bytu w nowej ojczyźnie. Recepta na powodzenie pochodziła jednak nie tylko z Ameryki. Jego źródłem były również doświadczenia przenoszone ze starych krajów. W okolicach Maxwell St. nie dokonywała się całkowita asymilacja imigrantów, ani nikt nie udawał typowego Amerykanina, takiego, jakiego znamy ze stereotypu nowych obywateli zrodzonych w etnicznym tyglu (ang. melting pot).

Większość imigrantów przybywający do Chicago na przełomie wieków oczywiście miała ambicje bycia Amerykaninem, ale nie za cenę utarty swojej tożsamości. Nie następował tu prosty ani automatyczny proces przekształcania się w typowych Amerykanów, dopasowywania się do dominującej kultury. Tak wyglądał i w dalszym ciągu wygląda proces tworzenia mozaiki kulturowej, która w pełni wykorzystuje swoje amerykańskie, konstytucyjne prawo do tego, że jako niezależny i wolny człowiek można wybierać, kim chce się w życiu być.

Większość przybyłych była – być może – zawiedzona istniejącymi tu warunkami i perspektywami życia, ale nie zmienia to faktu, że niektórzy osiągnęli fenomenalne sukcesy. Już w drugim pokoleniu imigrantów zaczęły pojawiać się wybitne jednostki, które zdobyły pozycje znakomitych amerykańskich przedsiębiorców, fabrykantów, muzyków, producentów filmowych, sędziów, polityków, wojskowych, sportowców lub gangsterów. Maxwell Street była, choć zakotwiczona na społecznym dnie, fantastyczną platformą do tego, by rozpocząć realizację „amerykańskiego marzenia”.

Udostępnij